wokół "Prawdy i fałszu"
Davida Mameta
Ostatnio
zadałam sobie pytanie: po co chodzisz do teatru? Okazuje się, że odpowiedź w ogóle nie jest
oczywista, wręcz wcale nie nasuwa się na myśl. Szczerze mówiąc - nie wiem po co
idę do teatru. Jest to dla mnie naturalne, robię to od zawsze, moi rodzice
zabierali mnie ze sobą do opery jak nie mieli co ze mną zrobić - tak, jak każdy
rodzic czasem bierze swoje dzieci do pracy. Gdy idzie o przedstawienia
dramatyczne, sytuacja też wydaje się raczej naturalna, bo od przedszkola
większość dzieci obcuje z teatrem.
Lepszym lub gorszym, ale w ogóle jakimś. Zatem przeżycie teatralne
wydaje się czymś... podstawowym, bliskim i naturalnym.
Mimo
tej konstatacji ciągle męczyło mnie pytanie: po co? Już wiem, że robię to
niejako z przyzwyczajenia, ale skoro związki z zasiedzenia są czymś złym, to
może warto przeanalizować też stare nawyki? Odpowiedź pierwsza: dla rozrywki.
Jeśli idę na komedię, jest to rozrywka rozumiana wprost. Jeśli na tragedię -
sprawa jest bardziej skomplikowana, ale mimo wszystko, obcowanie ze sztuką
sprawia mi przyjemność. Czyli jasne -
dla przyjemności.
Odpowiedź
druga: dla przeżycia. To jest chyba najważniejsze, żeby kontakt ze sztuką dawał
jakieś przeżycie. Ale gdy przypomnę sobie swoje refleksje po spektaklach, które
ostatnio widziałam, dochodzę do wniosku, że więcej emocji wzbudzają we mnie
filmy z lat 60./70. Współczesny teatr rzadko ma oblicze zwykłego człowieka. Nie
przeciętniaka, tylko normalnego człowieka. Ja jako ja zupełnie się z nim nie
utożsamiam. Nie dotyka moich problemów. W sumie prawie już nie istnieje
kategoria katharsis. Osobiście zdarzyło mi się w teatrze tylko raz w życiu.
Pozostałe przedstawienia były albo obce, albo zbyt słabo oddziałujące.
Odpowiedź
trzecia: dla poszerzania horyzontów. Przy moich planach na życie zdobywanie jak
najszerszego oglądu na sztukę teatralną jest absolutną podstawą. Filmy też
oglądamy przecież jednocześnie dla przyjemności i dla podglądania trafnych
rozwiązań reżyserskich, genialnych kreacji aktorskich. No właśnie - kreacje
aktorskie. Przy nich pojawia się kolejne pytanie: na ile jako widz chce poznać
treść sztuki, a na ile zachwycić się sztuką aktorską. Idę na dramat czy na
aktora? Wiadomo, że w teatrze jedno nie istnieje bez drugiego. (W dobrym
teatrze, oczywiście). Nie mówię, rzecz jasna, o wchodzeniu na 6 piętro dla
nazwisk - tę kwestię pozwolę sobie całkowicie ominąć.
David
Mamet mówi, że zadaniem aktora jest przekazanie treści sztuki. Koniec. David
Mamet mówi również bardzo dużo innych rzeczy, ale ten wątek wydaje mi się
najbardziej interesujący przy rozważaniu mojego zalatującego egzystencjalną
rozterką pytania. Co z całą kreacją
aktorską, co z budowaniem roli i psychologią postaci? Na co te długie próby
służące wchodzeniu w bohatera coraz głębiej i głębiej? Co wreszcie z aktorami,
którzy tracą zmysły, przez zbytnie zaangażowanie w fikcyjne życie? Gdzie w
zdaniu: zadaniem aktora jest przekazanie
treści sztuki zmieścić cały aktorski mit? Może tego mitu... nie ma?
Aktorzy
stali się idolami mas mniej więcej od XX wieku. W Warszawie czasów Wokulskiego
główną atrakcją na ulicy Miodowej nie było Collegium Nobilium i PWST, tylko sąd
i pracujący w nim prawnicy. Oszalałe (na XIX-wieczny sposób) nastolatki
wyczekiwały pod bramą dzisiejszego Ministerstwa Zdrowia na swoich idoli - mecenasów
i adwokatów. Przystojnych, eleganckich, umiejących się wysłowić i do tego
działających w słusznej sprawie. A przecież teatr nie był wtedy sztuką wyklętą
lub zapomnianą, a zawód aktora istniał i nie był w pogardzie. Nie mówimy tu o
średniowieczu.
Zatem
co zrobić z mitem aktora? Każdy, kto dysponuje jakąkolwiek wrażliwością, nie
powie, że aktor to tylko nagłośnienie dla myśli dramatopisarza. (Szczególnie
żaden widz XXI-wiecznego teatru, widzący z jaką pogardą dla tekstu tworzą
spektakle współcześni reżyserzy.) W końcu aktorstwo to trudna sztuka,
wymagająca głębokiego poznania samego siebie i odwagi, żeby odsłonić się przed
publicznością. Wielka umiejętność rozumienia drugiego człowieka. Ale powiedzmy
sobie szczerze - czy oglądając przedstawienie, widzimy całe zaplecze
psychologiczne postaci omówione przez artystów na próbach? Czy ostatecznie nie
widzimy wcielenia bohatera stworzonego przez dramaturga? Z papieru na deski
sceny. To z pewnością zależy po pierwsze od aktora, którego obserwujemy. Ale
całej teorii skrytej za nim, chyba nawet najlepszy nie potrafi zagrać. W końcu
odbiór danej roli to zbiór naszych wrażeń, a nie tego, co myśli w tej chwili
aktor. Jeden może wiedzieć wszystko o historii i motywacjach bohatera, a innemu
wystarczy odpowiedź na pytanie czy lubi tego drugiego, czy nie.
Nie
chcę stawiać żadnych ostatecznych wniosków. Tylko zastanawiam się na papierze.
Ciekawe może być jednak spostrzeżenie, że w czasie debaty w Akademii Teatralnej
na temat książki Mameta, tylko osoby, które nie są zawodowymi aktorami w ogóle
próbowały zrozumieć intencję autora. Profesorowie aktorzy "robili
łaskę" Mametowi, że w ogóle o nim rozmawiają. No tak, nie lubią go, bo
chce im zburzyć ich piedestał.
Warto
dodać, że David Mamet jest dramaturgiem i reżyserem. Z jego tezy wynika, że
najważniejszym tworzywem teatru jest tekst dramatyczny - co nie jest żadną
nowością. Być może cofa on rozwój teatru, a być może chce tylko trochę zdrowego
rozsądku? A może chce sobie zbudować pomnik z dawnych pomników aktorów.
Wracając
do meritum - po co w końcu idę do tego teatru? Nie mam zielonego pojęcia. Idę,
bo lubię.

