wtorek, 28 kwietnia 2015

Kamila Straszyńska - zburzony piedestał


wokół "Prawdy i fałszu" Davida Mameta


Ostatnio zadałam sobie pytanie: po co chodzisz do teatru?  Okazuje się, że odpowiedź w ogóle nie jest oczywista, wręcz wcale nie nasuwa się na myśl. Szczerze mówiąc - nie wiem po co idę do teatru. Jest to dla mnie naturalne, robię to od zawsze, moi rodzice zabierali mnie ze sobą do opery jak nie mieli co ze mną zrobić - tak, jak każdy rodzic czasem bierze swoje dzieci do pracy. Gdy idzie o przedstawienia dramatyczne, sytuacja też wydaje się raczej naturalna, bo od przedszkola większość dzieci obcuje z teatrem.  Lepszym lub gorszym, ale w ogóle jakimś. Zatem przeżycie teatralne wydaje się czymś... podstawowym, bliskim i naturalnym.

Mimo tej konstatacji ciągle męczyło mnie pytanie: po co? Już wiem, że robię to niejako z przyzwyczajenia, ale skoro związki z zasiedzenia są czymś złym, to może warto przeanalizować też stare nawyki? Odpowiedź pierwsza: dla rozrywki. Jeśli idę na komedię, jest to rozrywka rozumiana wprost. Jeśli na tragedię - sprawa jest bardziej skomplikowana, ale mimo wszystko, obcowanie ze sztuką sprawia mi przyjemność. Czyli jasne -  dla przyjemności. 

Odpowiedź druga: dla przeżycia. To jest chyba najważniejsze, żeby kontakt ze sztuką dawał jakieś przeżycie. Ale gdy przypomnę sobie swoje refleksje po spektaklach, które ostatnio widziałam, dochodzę do wniosku, że więcej emocji wzbudzają we mnie filmy z lat 60./70. Współczesny teatr rzadko ma oblicze zwykłego człowieka. Nie przeciętniaka, tylko normalnego człowieka. Ja jako ja zupełnie się z nim nie utożsamiam. Nie dotyka moich problemów. W sumie prawie już nie istnieje kategoria katharsis. Osobiście zdarzyło mi się w teatrze tylko raz w życiu. Pozostałe przedstawienia były albo obce, albo zbyt słabo oddziałujące.

Odpowiedź trzecia: dla poszerzania horyzontów. Przy moich planach na życie zdobywanie jak najszerszego oglądu na sztukę teatralną jest absolutną podstawą. Filmy też oglądamy przecież jednocześnie dla przyjemności i dla podglądania trafnych rozwiązań reżyserskich, genialnych kreacji aktorskich. No właśnie - kreacje aktorskie. Przy nich pojawia się kolejne pytanie: na ile jako widz chce poznać treść sztuki, a na ile zachwycić się sztuką aktorską. Idę na dramat czy na aktora? Wiadomo, że w teatrze jedno nie istnieje bez drugiego. (W dobrym teatrze, oczywiście). Nie mówię, rzecz jasna, o wchodzeniu na 6 piętro dla nazwisk - tę kwestię pozwolę sobie całkowicie ominąć.

David Mamet mówi, że zadaniem aktora jest przekazanie treści sztuki. Koniec. David Mamet mówi również bardzo dużo innych rzeczy, ale ten wątek wydaje mi się najbardziej interesujący przy rozważaniu mojego zalatującego egzystencjalną rozterką pytania.  Co z całą kreacją aktorską, co z budowaniem roli i psychologią postaci? Na co te długie próby służące wchodzeniu w bohatera coraz głębiej i głębiej? Co wreszcie z aktorami, którzy tracą zmysły, przez zbytnie zaangażowanie w fikcyjne życie? Gdzie w zdaniu: zadaniem aktora jest przekazanie treści sztuki zmieścić cały aktorski mit? Może tego mitu... nie ma?

Aktorzy stali się idolami mas mniej więcej od XX wieku. W Warszawie czasów Wokulskiego główną atrakcją na ulicy Miodowej nie było Collegium Nobilium i PWST, tylko sąd i pracujący w nim prawnicy. Oszalałe (na XIX-wieczny sposób) nastolatki wyczekiwały pod bramą dzisiejszego Ministerstwa Zdrowia na swoich idoli - mecenasów i adwokatów. Przystojnych, eleganckich, umiejących się wysłowić i do tego działających w słusznej sprawie. A przecież teatr nie był wtedy sztuką wyklętą lub zapomnianą, a zawód aktora istniał i nie był w pogardzie. Nie mówimy tu o średniowieczu.

Zatem co zrobić z mitem aktora? Każdy, kto dysponuje jakąkolwiek wrażliwością, nie powie, że aktor to tylko nagłośnienie dla myśli dramatopisarza. (Szczególnie żaden widz XXI-wiecznego teatru, widzący z jaką pogardą dla tekstu tworzą spektakle współcześni reżyserzy.) W końcu aktorstwo to trudna sztuka, wymagająca głębokiego poznania samego siebie i odwagi, żeby odsłonić się przed publicznością. Wielka umiejętność rozumienia drugiego człowieka. Ale powiedzmy sobie szczerze - czy oglądając przedstawienie, widzimy całe zaplecze psychologiczne postaci omówione przez artystów na próbach? Czy ostatecznie nie widzimy wcielenia bohatera stworzonego przez dramaturga? Z papieru na deski sceny. To z pewnością zależy po pierwsze od aktora, którego obserwujemy. Ale całej teorii skrytej za nim, chyba nawet najlepszy nie potrafi zagrać. W końcu odbiór danej roli to zbiór naszych wrażeń, a nie tego, co myśli w tej chwili aktor. Jeden może wiedzieć wszystko o historii i motywacjach bohatera, a innemu wystarczy odpowiedź na pytanie czy lubi tego drugiego, czy nie.

Nie chcę stawiać żadnych ostatecznych wniosków. Tylko zastanawiam się na papierze. Ciekawe może być jednak spostrzeżenie, że w czasie debaty w Akademii Teatralnej na temat książki Mameta, tylko osoby, które nie są zawodowymi aktorami w ogóle próbowały zrozumieć intencję autora. Profesorowie aktorzy "robili łaskę" Mametowi, że w ogóle o nim rozmawiają. No tak, nie lubią go, bo chce im zburzyć ich piedestał.

Warto dodać, że David Mamet jest dramaturgiem i reżyserem. Z jego tezy wynika, że najważniejszym tworzywem teatru jest tekst dramatyczny - co nie jest żadną nowością. Być może cofa on rozwój teatru, a być może chce tylko trochę zdrowego rozsądku? A może chce sobie zbudować pomnik z dawnych pomników aktorów.

Wracając do meritum - po co w końcu idę do tego teatru? Nie mam zielonego pojęcia. Idę, bo lubię.