Jestem tu już
jakiś czas. Znowu pada deszcz. Deszcz tak
ogromny, że ma się wrażenie, że całe miasto spłynie kałużami do Padu. Za chwilę
jednak pojawia się południowe słońce i ogrzewa wszystkie zmokłe kury przyjemną
temperaturą powyżej 20 stopni. Tymczasem w mojej głowie poczucie wyobcowania
powoli się zmniejsza, ale jest to proces wymagający również wiele wysiłku z
mojej strony. Szczerze staram się przyzwyczaić do życia w innym kraju – jego
zwyczajów, pogody, ludzi. W końcu nie są aż inne od moich własnych. Tutaj
ludzie mówią głośniej, chodzą wolniej, bardziej fantazyjnie się ubierają i absolutnie
nigdy nie pojawiają się na czas. (Wykłady na uniwersytecie n i g d y nie
zaczynają się wcześniej niż po upływie kwadransa akademickiego – dla zasady.)
Jednak na
barwnym tle włoskiego stylu życia łatwiej dostrzec mi dziwną, lekko
niedookreśloną wartość: Polskość.
Spojrzenie z dystansu na mój kraj i na samą siebie może okazać się
najcenniejszym doświadczeniem, jakie zyskam to 4 miesięcznym stypendium w
królestwie kawy i makaronu. Nieraz doszukuję się podobieństw, lecz znacznie
częściej odnajduję polonijność na zasadzie kontrastu z resztą świata. I
odkrywam jej niecodzienne piękno.
We Włoszech
wiedzą, gdzie jest Polska. Co prawda kiedy pytają mnie, skąd jestem i
odpowiadam: „Polonia”, większość reaguje: „O, Bolonia! Jesteś stąd, che
bello!”. Gdy wyprowadzam ich z błędu, nie zmniejsza się wcześniejszy entuzjazm.
„Ach, Polonia. Pierogi! Wódka! Umiem powiedzieć po polsku dzień dobry, dziękuję
i … (wiemy, co każdy umie powiedzieć). Byłem w Krakowie! Byłam w Warszawie!
Macie zimne morze i mocne głowy.” Słysząc te wszystkie słowa i potwierdzając
lub zaprzeczając informacjom na temat naszej ojczyzny rozpiera mnie od środka
bardzo dziwne uczucie. Coś jakby połączenie radości, dumy i miłości do w
zasadzie abstrakcyjnego tworu. Bo jak można kochać kraj konkretnie? Kochać
ziemię? Historię i kulturę? Co sprawia, że mówiąc „Polska” czuję malutkie
ukłucie szczęścia? Przecież nie względu na tych wszystkich ludzi, którzy zawsze
stoją po lewej stronie schodów w metrze. Nie na tych, co plują na siebie ze
względu na światopogląd. Tych, co
najpierw wsiadają, nie puszczając wysiadających. Nie tych, co masowo piją piwo
po prawej stronie Wisły. Nie na buraków. Nie tych, co słuchają disco polo na
plaży. Na pewno też nie na tych, dla których Polak równa się wiocha i
cebulactwo.
Na
Uniwersytecie Bolońskim wciąż obecne są polskie nazwiska. Pierwsza omawiana
postać na wykładzie z historii teatru to Jerzy Grotowski. Zaraz po nim Tadeusz
Kantor. Przechadzając się korytarzami najstarszej uczelni na świecie co i raz
wpadam na Mikołaja Kopernika, oczywiście w formie tablic pamiątkowych i
popiersi. Odnosi się do polskich pisarzy, artystów, naukowców – raz za razem
słyszę tu „polacco, polacco” tylko w pozytywnym kontekście. I zawsze pojawia
się wtedy to ukłucie dumy, połączone z poczuciem obowiązku. Wiem, jak
obrzydliwie patetycznie brzmią takie deklaracje. Zalatują Mickiewiczem. Można
się do nich odnieść z pogardą, ale można także wziąć je do serca. Będąc tutaj
przyznaję się do bycia Polką z podniesionym czołem. Uważam, że język polski
jest piękny i niezwykle bogaty. Nasza literatura, kinematografia, sztuki
plastyczne są równie interesujące, co propozycje z innych krajów. Jesteśmy
równi z Europą w wielu aspektach. Polskie kompleksy przypominają czasem
problemy rozhisteryzowanej nastolatki – mają niewiele wspólnego z realnym
stanem rzeczy. Ale to niestety Polacy
sami nakręcają stereotyp Polski jako zadupia Europy. W żadnym wypadku nie
twierdzę, że to raj na ziemi. Czasami po prostu marzy mi się, żeby społeczeństwo
umiało docenić właściwe wartości i je eksponowało i wspierało. Tymczasem ludzie
zajmują się głównie pluciem.
A gdyby Polacy
nie pluli na Polaków, to cebula byłaby królową, a nie żenującą krewną kartofla.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz