piątek, 30 października 2015

Kamila Straszyńska - due baci


            Witam się z włoskim znajomym. Nie, nie muszę całować go w rękę i zwracać się do niego Ojcze Chrzestny.  Zgodnie z obyczajem po słowie Ciao! musi nastąpić jedynie powitalny całus w policzek. U nas zazwyczaj kończy się to na symbolicznym zbliżeniu twarzy do twarzy drugiego człowieka, (no chyba, że ci ludzie się naprawdę bardzo lubią).  Zatem zbliżam twarz, którą za krótką chwilę chcę odsunąć. Tymczasem twarz znajomego znów się zbliża. W mojej głowie następuje spektakularna ucieczka, rodzi się panika, mój boże, na pewno zboczeniec, czego z tą twarzą mi tu… Ale uświadamiam sobie, głupia, że przecież muszą być due baci – dwa całuski na dzień dobry, a jak się tak nie witasz, to znaczy, że jesteś dziwak i nas nie lubisz. Po drugim całusku wracam spiesznie za mur swojej strefy prywatności i staram się zza niego specjalnie nie wychylać.
          
          Ależ nonsens! Moja strefa prywatności, święty krąg dystansu od innych ludzi został tutaj absolutnie zmiażdżony, zniszczony, połamany na kawałeczki, podpalony, poharatany. Ostatnio widziałam swój „nienaruszony prywatny obszar” jak spadał w przepaść w Wielkim Kanionie, niczym w bajce o Strusiu Pędziwietrze i Kojocie.  Bardzo tęsknię w tym względzie za Polską, gdzie dotykanie kogoś skrawkiem nogawki już wywołuje gniewne spojrzenie, co gwarantuje wielką swobodę posiadania osobistej strefy. Złota Wolność Szlachecka. Tutaj nikt się nie przejmuje, gdy stoi praktycznie na tobie, lub idzie tuż za plecami (robiąc wrażenie przyczajonego tygrysa lub co najwyżej ukrytego smoka).
       
       W ten sposób, ogołocona z mojego muru zdystansowania, stoję w zupełnie nowej rzeczywistości. Z początku ta rzeczywistość była przytłaczająca, zwłaszcza w fazie dekonstrukcji wszystkich przyzwyczajeń dotyczących życia społecznego. W pierwszych chwilach, patrząc w lustro, widzę Muncha. Jednak ten gwałt na rutynie pozwala na odkrycie wszystkiego na nowo – swoich przyzwyczajeń, funkcjonowania w codzienności, ale także na zupełnie nowe spojrzenie na samego siebie i całą dotychczasową wiedzę. Trzeba znowu spojrzeć w lustro i przejrzeć się w Sienkiewiczu i Gombrowiczu, w Kordianie i Józefie K., w Baczyńskim i Masłowskiej, w Robercie de Niro i Robercie Benignim, w Luwrze i Tate Modern. A potem na chwilę zamknąć oczy.
  
Zmiana, która potrafi być gwałtownym i szalonym procesem, jest punktem wyjścia dla ponownego otwarcia głowy na pomysły. Każda informacja staje się inspiracją, mózg znowu jest żyzną glebą. To otwarcie okna w dusznym pomieszczeniu, gdzie schowane są wszystkie doświadczenia i wiadomości. Szczególnie jeśli ćwiczy się szare komórki także językowo.  Kiedy trzeba cały czas myśleć, jak coś powiedzieć, to „główka pracuje” intensywniej – także na innych polach.
            
         Wrzucenie siebie w zupełnie nowy kontekst pozwala na przeredagowanie całej treści, jaką się do tej pory w sobie zapisało. Najistotniejsze w tym wszystkim jest samo pochylenie się nad tymi zdaniami. Moim zdaniem to, moim zdaniem tamto… Jeszcze raz się nad tym zastanawiam, (często przy okazji trzeba to też przetłumaczyć) jak widzę taką czy inną sprawę postawioną w świetle zagranicznego reflektora – w kontekście nowej rzeczywistości.  Nie oznacza to, że koniecznie muszę zmienić sposób myślenia, bo wiele moich refleksji pozostaje niewzruszonych. Niemniej jednak, największą wartością pozostawania w odmiennej rzeczywistości jest przede wszystkim nieustanne konfrontowanie siebie samego z własnymi myślami po zmianie optyki. Można poczuć się jak dziecko, które odnajduje dawno schowane lub zgubione zabawki.

           
         Tutejsza moda, aktualne trendy w sztuce są ciekawym kontrapunktem. Przede wszystkim więcej się mówi o kulturze w przestrzeni społecznej. Jest większy wybór, bo każdy rodzaj ekspresji ceni się na równi. Spektakl klasyczny „Napijmy się herbaty z samowara” nie jest gorszy niż hiper – awangarda „Bądźmy wszyscy nadzy”. Breughel jest tak samo reklamowany, co festiwal Gender Bender. Efekt wyzbycia się własnych nawyków, sprawia, że ani na jedno, ani na drugie nie mogę patrzeć przez pryzmat prywatnych polskich irytacji czy znużenia monotematyzmem. I jest to naprawdę wspaniałe otwarcie.  Nie sprawia to, że zmienia się moja orientacja teatralna ani preferencje artystyczne. Niemniej, można to porównać do zrzucenia z ramion płaszcza Krzysztofa. I Michała, Krystiana, Agnieszki, Jana, Macieja i Iwana też, etc. Wszystkie płaszcze w kąt. A teraz due baci.  

niedziela, 18 października 2015

Kamila Straszyńska - Jej Wysokość Cebula


Jestem tu już jakiś czas. Znowu pada deszcz. Deszcz tak ogromny, że ma się wrażenie, że całe miasto spłynie kałużami do Padu. Za chwilę jednak pojawia się południowe słońce i ogrzewa wszystkie zmokłe kury przyjemną temperaturą powyżej 20 stopni. Tymczasem w mojej głowie poczucie wyobcowania powoli się zmniejsza, ale jest to proces wymagający również wiele wysiłku z mojej strony. Szczerze staram się przyzwyczaić do życia w innym kraju – jego zwyczajów, pogody, ludzi. W końcu nie są aż inne od moich własnych. Tutaj ludzie mówią głośniej, chodzą wolniej, bardziej fantazyjnie się ubierają i absolutnie nigdy nie pojawiają się na czas. (Wykłady na uniwersytecie n i g d y nie zaczynają się wcześniej niż po upływie kwadransa akademickiego – dla zasady.)

Jednak na barwnym tle włoskiego stylu życia łatwiej dostrzec mi dziwną, lekko niedookreśloną wartość: Polskość.  Spojrzenie z dystansu na mój kraj i na samą siebie może okazać się najcenniejszym doświadczeniem, jakie zyskam to 4 miesięcznym stypendium w królestwie kawy i makaronu. Nieraz doszukuję się podobieństw, lecz znacznie częściej odnajduję polonijność na zasadzie kontrastu z resztą świata. I odkrywam jej niecodzienne piękno.

We Włoszech wiedzą, gdzie jest Polska. Co prawda kiedy pytają mnie, skąd jestem i odpowiadam: „Polonia”, większość reaguje: „O, Bolonia! Jesteś stąd, che bello!”. Gdy wyprowadzam ich z błędu, nie zmniejsza się wcześniejszy entuzjazm. „Ach, Polonia. Pierogi! Wódka! Umiem powiedzieć po polsku dzień dobry, dziękuję i … (wiemy, co każdy umie powiedzieć). Byłem w Krakowie! Byłam w Warszawie! Macie zimne morze i mocne głowy.” Słysząc te wszystkie słowa i potwierdzając lub zaprzeczając informacjom na temat naszej ojczyzny rozpiera mnie od środka bardzo dziwne uczucie. Coś jakby połączenie radości, dumy i miłości do w zasadzie abstrakcyjnego tworu. Bo jak można kochać kraj konkretnie? Kochać ziemię? Historię i kulturę? Co sprawia, że mówiąc „Polska” czuję malutkie ukłucie szczęścia? Przecież nie względu na tych wszystkich ludzi, którzy zawsze stoją po lewej stronie schodów w metrze. Nie na tych, co plują na siebie ze względu na światopogląd.  Tych, co najpierw wsiadają, nie puszczając wysiadających. Nie tych, co masowo piją piwo po prawej stronie Wisły. Nie na buraków. Nie tych, co słuchają disco polo na plaży. Na pewno też nie na tych, dla których Polak równa się wiocha i cebulactwo.

Na Uniwersytecie Bolońskim wciąż obecne są polskie nazwiska. Pierwsza omawiana postać na wykładzie z historii teatru to Jerzy Grotowski. Zaraz po nim Tadeusz Kantor. Przechadzając się korytarzami najstarszej uczelni na świecie co i raz wpadam na Mikołaja Kopernika, oczywiście w formie tablic pamiątkowych i popiersi. Odnosi się do polskich pisarzy, artystów, naukowców – raz za razem słyszę tu „polacco, polacco” tylko w pozytywnym kontekście. I zawsze pojawia się wtedy to ukłucie dumy, połączone z poczuciem obowiązku. Wiem, jak obrzydliwie patetycznie brzmią takie deklaracje. Zalatują Mickiewiczem. Można się do nich odnieść z pogardą, ale można także wziąć je do serca. Będąc tutaj przyznaję się do bycia Polką z podniesionym czołem. Uważam, że język polski jest piękny i niezwykle bogaty. Nasza literatura, kinematografia, sztuki plastyczne są równie interesujące, co propozycje z innych krajów. Jesteśmy równi z Europą w wielu aspektach. Polskie kompleksy przypominają czasem problemy rozhisteryzowanej nastolatki – mają niewiele wspólnego z realnym stanem rzeczy.  Ale to niestety Polacy sami nakręcają stereotyp Polski jako zadupia Europy. W żadnym wypadku nie twierdzę, że to raj na ziemi. Czasami po prostu marzy mi się, żeby społeczeństwo umiało docenić właściwe wartości i je eksponowało i wspierało. Tymczasem ludzie zajmują się głównie pluciem.

A gdyby Polacy nie pluli na Polaków, to cebula byłaby królową, a nie żenującą krewną kartofla. 

czwartek, 15 października 2015

Anna Kozłowska - Usłyszałam "Wielki przypływ"


Lampedusa. Wyspa. 9 kilometrów wzdłuż, 2-3 kilometry wszerz. Znana z jednej z najpiękniejszych plaż przy Isola degli Conigli, czyli Wyspie Królików. Lazurowe morze, beztroskie wakacyjne słońce. Można opłynąć wyspę, można zobaczyć delfiny.



Ale wyspa Lampedusa w ostatnich latach stała się świadkiem tragedii uchodźców, którzy ryzykując śmiercią na morzu walczą o lepsze życie, a często po prostu o przeżycie. I media zaczęły bombardować szokującymi obrazami tonących pontonów, pogrążających się w morskiej otchłani przepełnionych łódek i plastikowych worków. Rozpaczą tych, którzy tracili najbliższych i przerażeniem tych, co na lądzie z bezradnością rozkładali ręce.

A my patrzyliśmy na to z bezpiecznej odległości wygodnych foteli przed telewizorami. Poeta Jarosław Mikołajewski na Lampedusę poleciał. Obejrzał wyspę, zobaczył skały, ulice, wybrzeża. Oraz widoczną z morza instalację z napisem DRZWI EUROPY. Spotkał ludzi. Lekarza, który nocą na pomoście przyjmuje i bada tych, którym się udało i tych, którym dopłynąć się nie udało. Pielęgniarkę żółwi, która ratuje te zwierzęta przed męczarniami po połknięciu plastikowych torebek, które mylą z meduzami. Dawnego burmistrza, który kopiuje Caravaggia. Proboszcza, który rozumie, że ludzie uciekają z Afryki do Europy, bo dla nich żyjemy w braterstwie i pokoju. I artystę, który zbiera przedmioty, które razem z łódkami przybyszów wyrzuciło morze. A potem wszystkie wrażenia opisał, rozmowy zapisał i skomponował ważną i mądrą książkę „Wielki przypływ”.

Czytałam ten pięknie napisany tekst z narastającym uczuciem frustracji, że trwa to już tyle czasu i wciąż się dzieje. Bo to frustrujące, kiedy próbujesz zainteresować, wyjaśnić, pokazać, że ważne, że trzeba reagować, działać… Czy nikt nie słucha? Nikt nie słyszy?

A potem przez cały wieczór spotkania autorskiego w Faktycznym Domy Kultury patrzyłam w lazurowe oczy autora książki i snuł mi się, a potem coraz natrętniej wiercił w głowie wiersz Tadeusza Różewicza „Włosek poety”

          Poeta to na pewno ktoś
          Słuchajcie głosu poety
          Choćby ten głos
          był cienki jak włos
          Jak jeden włos Julietty

          Jeśli się zerwie włosek ten
          to nasza nudna kula
          upadnie w ciemność
          Czy ja wiem
          albo się zbłąka w chmurach

          Słyszycie Czasem wisi coś
          na jednym włosku wisi
          Dziś włoskiem tym poety glos
          Słyszycie
          Ktoś tam słyszy

Jarku, dziękuję za tę opowieść. „Wielki przypływ” zalał moje myśli i nie pozwala odpłynąć od tego tematu. Ja usłyszałam. Mam nadzieję, że ktoś jeszcze.