czwartek, 28 czerwca 2018

Kamila Straszyńska - Życie ponowoczesne









Brzmi trochę jak życie pozagrobowe. I w pewnym sensie takie jest. Na gruzach dawnej kultury zaczyna rosnąć jakiś chwast, wytrwale wznoszący się ku słońcu. Trudno jest ustalić kto i kiedy zasadził ponowoczesność, jak to bywa z dziką naturą, ale głupotą byłoby podważanie jej obecności. Być może za sto lat ktoś nazwie naszą epokę inaczej, ale jak na razie idziemy całkiem słusznie za Baumanem.

Błądzenie. Współczesna sztuka poszukuje, zagłębia się w znane już przecież rejony próbując na siłę wynaleźć coś szokującego. Ale nic już nas nie szokuje, nic nie jest nowe. Nie możemy rościć sobie prawa do odkryć estetycznych na miarę pierwszej awangardy. To se nevrati. Poruszamy się po odkrytym lądzie i wiemy to nie od dziś. Karawana artystów przemierza ten ląd i od czasu do czasu zmienia konfigurację, co by się nie nudziło. Ale jak mówić o awangardzie kiedy nie jest pewne, w którą stronę zmierzamy? Żeby było jakieś avant, musi być i kierunek. Tymczasem odbywa się jednoczesna wędrówka we wszystkich możliwych kierunkach. Nie ma już ani straży przedniej ani tylnej jak słusznie zauważył Richard Schechner w swoim tekście Pięć awangard czyli żadna.

Dziś jednostki zakładają swoje wyspy indywidualnego kultu. Można jak Odys, pływać sobie od wyspy do wyspy, a nuż jakaś Kalipso zafascynuje cię na wiele lat. Ale potem płyniesz dalej. A jak masz ambicję, to zakładasz własną wyspę, ryzykując, że pozostaniesz na niej sam, nawet bez Piętaszka. Ta wyspa jest zrobiona z tego samego piasku i minerałów, co pozostałe, ale od ciebie już zależy jakie zamki na nich postawisz.
Nie zmienia to faktu, że materia twórczości w tym momencie obejmuje już wszystko – od ludzkich emocji po śmieci na plaży. Cały świat stał się potencjalnym dziełem sztuki, które możesz podpisać i sprzedać. A jak wiadomo, powszechność nie idzie w parze w innowacyjnością. Ale czy musi chodzić o innowacyjność za wszelką cenę?

Hugo Martinez Tormo - La deriva di un gesto post-romantico, Valencia
Na wystawie w Walencji widziałam instalację zrobioną z rzeczy znalezionych w żołądku martwego wieloryba. 30 metrów materiału do pokrywania szklarni, dwie donice, dwa węże ogrodowe, 7 plastikowych worków, 9 metrów liny, butelka po detergencie, wieszak, 2,5 kilograma plastiku, butelka po sprayu. Wygląda na to, że wieloryb był fanem ogródków działkowych. I szalał za Banksym.





Sztuka mówi o świecie, jej materią jest rzeczywistość. Nieważne czy ktoś chce przetwarzać ją przez swoje sny, traumy z dzieciństwa czy poglądy polityczne. Jest naszą ostoją człowieczeństwa w świecie martwych wielorybów. Tworzymy najróżniejsze przekładańce starych praktyk i nazywamy je postępowymi, często zapominając, że już nas ktoś wyprzedził w tym wyścigu. Teraz jedyną konkurencją jest jazda dowolna –  pogódźmy się z tym. Mówmy o świecie, mówmy o sobie, mówmy o wielorybach. Mówmy o wszystkim i niech wszystko będzie sztuką. W porządku.

Błądzenie jest podstawą naszej epoki. Na tych gruzach też można pielęgnować jakiś ogródek, więc trzeba znaleźć na to dobre miejsce. Cywilizacja błądząca oznacza kulturę błądzącą. Nie mam wątpliwości, że ludzkość jest lekko zdezorientowana. Wszyscy jesteśmy lekko zdezorientowani. Ale nic nowego nie będzie. Tylko jakaś inna konfiguracja tej samej karawany. Może w tej nowej konfiguracji  wrócimy do rzeczy ważnych? I znów, ponowoczesny odruch każe mi podważyć podważanie ważności współczesnej sztuki. Dlaczego roszczę sobie prawo do dyktowania priorytetów? Co jest ważne dla mnie, niekoniecznie musi być dla mojego hinduskiego sąsiada z trzeciego piętra. Może kogoś nie wzrusza martwa fauna morska? Przecież nie musi.

Rzekoma nieograniczona wolność zaprowadziła nas pod ścianę. Każdy może wszystko, więc tak naprawdę nie możesz niczego. To też już było. Skupmy się na sztuce. Nie obowiązuje żadna konwencja. Wobec braku konwencji trudno być awangardowym, więc wszyscy mają prawo nazywać się zarówno klasykami, jak awangardystami. Sztuka zaangażowana politycznie wchodzi w realne układy polityczne. Dopływasz do tej wyspy i zgadzasz się na wszystko, co ci na niej mówią, bo jest to przekonujące. Nie kontestujesz, bo możesz, więc to nie jest taka serio kontestacja. Odpływasz z tej wyspy, płyniesz głównym nurtem, dopływasz do teatru autorskiego. Kirke Lupa, Kalipso Borczuch, co tylko zechcesz. Jak popłyniesz trochę dalej tym mainstreamem to czeka na ciebie wyspa teatru mieszczańskiego. Też możesz się zatrzymać, czemu nie. Zbaczając z drogi możesz poodkrywać mniejsze wyspy, które w zasadzie nikogo nie obchodzą oprócz wąskiej grupy stałych bywalców.

I tak płyniesz, a wszystko staje się lekko obojętne. Przyglądasz się strukturom, autocytatom, tropisz nawiązania and it seems to be fun. Ale gdzie jest to coś co porusza? Jakieś archetypiczne doznanie, coś być może metafizycznego, albo porażającego w swej prostocie? Chyba tęsknię za Itaką. Nie mam pojęcia gdzie ona jest i czy w ogóle jest. Ale tęsknię.

Ta odyseuszowa metafora wiele mówi o człowieku współczesnym. Pardon. Ponowoczesnym. Błądzenie podszyte tajemniczym kluczem po tej wodzie, w której pływają tony plastiku. I to nie tylko w sensie artystycznym. Bo czyż meandry dróg artystycznych nie są po prostu estetycznym odpowiednikiem aktualnego statusu ontologicznego cywilizacji? Statusu w zawieszeniu? Co jest po tym, co nowe?