Rzym jest miejscem magicznym:
ogromny ośrodek kultu, tysiące lat historii cywilizacji, arcydzieła sztuki,
spuścizna teatralna, operowa, filmowa – to wszystko jedno obok drugiego
koegzystuje w rozwibrowanym miejskim rytmie. Już nie wiadomo, czy bardziej
zachwyca fontanna di Trevi czy wspomnienie kąpiącej się w niej Anity Ekberg.
Mimo połaci ludzkiej mierzwy, która już nawet nie patrzy przy czym dokładnie
cyka sobie selfie, wszystkie te miejsca zachowują swój monumentalny czar i
tajemniczą moc. Shelley napisał: Go thou
to Rome – at once the Paradise,/ The grave, the city, and the wilderness. Tak,
Rzym jest tym wszystkim. Jest rajem i grobem, miastem i dziczą. Shelleya w jego
rzymskim domu zaszczycają swoją obecnością przede wszystkim nasi ulubieni niemieccy
turyści, którzy wraz z biletem do Keats&Shelley House otrzymują zniżkę do
Goethe House. Kogo tu nie było? Kogo Rzym nie przyciągnął swoim niebezpiecznym,
wieloznacznym magnetyzmem. Czy tylko obecność ważnych zabytków sprawiała, że
włoska stolica na tak długo stawała się przystankiem w romantycznych grand
tour?



Tutaj na każdej ulicy zaczyna się jakaś epoka. Gdyby żyć z pełną świadomością, Z CZYM MA SIĘ DO CZYNIENIA, jak ważne są te ściany, ozdóbki, koncepty, założenia urbanistyczne, obok których przechodzi się w drodze do H&M, to naprawdę nigdy nie doszłoby się do celu, zatrzymując się w nieskończonej kontemplacji. Tymczasem tę spuściznę całej umierającej europejskiej kultury wchłania się tutaj przez osmozę. Rzym reprezentuje wszystko czym Europa była od swoich krwawych początków po krwawą teraźniejszość. To miasto-palimpsest, gdzie kolejne wieki i poszczególne istnienia nadpisują swoją historię. Nie mogąc utrzymać całego tego ładunku w jednym miejscu, miasto rozlewa się na ogromne połacie przestrzeni, jak nieuregulowana rzeka. Lądując o nocnej godzinie widziałam z tego marnego okienka, marnego hublot, światła, setki świateł rozjaśniających ziemię po horyzont. 3 milionowe ex cesarstwo, żyjące chwałą i niepokojami wszystkich wieków ludzkości. I ta świadomość wieczności to nie jest tylko moja fantazja zakochanej grafomanki. Kto nie wierzy niech wejdzie do metra linii C, stacja San Giovanni: zjeżdżając na peron ruchomymi schodami (o ile działają), obserwuje się namalowane na ścianach osie czasu: ile metrów pod ziemią jesteś i jakie ruiny znajdują się na tym poziomie. Do pociągu wsiadasz w prehistorii.
Cała niepohamowana dzikość
temperamentu Rzymu wyzwala ukryte w człowieku północy instynkty. Już dawno
zaczęłam definiować Polskę głównie jako północ, nie potrafiąc rozstrzygnąć czy
nasza mentalność przynależy do wschodu czy zachodu. Ogólnie rzecz biorąc
właśnie to rozdarcie między tradycjami kulturowymi czyni z Polaków … Polaków. Usilnie
pragnących podpisywać się pod spuścizną Greków i Rzymian, ale niezmiennie
noszących warkocze i miłujących Światowida, okazujących wzorowe hasliebe
względem kultury wschodniej, a zwłaszcza rosyjskiej. I love Dostojewski, but he
doesn’t love me back. Nie mogąc się odnaleźć w granicach wyznaczanych przez
południki, łatwiej jest się określić w równoleżnikach. A zatem fredda Polonia,
paese del Nord. Zimna Polska, kraj Północy. Gdybyśmy grali w Grze o Tron, to
Warszawa byłaby Winterfell, a Rzym oczywiście Królewską Przystanią. Kto nie
lubi zimy, która nadchodzi, ucieka na południe. Jednak choćby nie wiem jak
dobrze mówił w obcym języku i jak dobrze znał obcą kulturę, zawsze sam pozostaje
obcy. A będąc przyzwyczajonym do usilnych prób zaprowadzenia miejskiego
porządku rodem z Ikei, czyli innymi słowy polskiego państwa policyjnego,
wybierając południe, gdzie panuje wolna amerykanka, doznaje szoku. Kulturowego
i termicznego. Słowem, udar.
Bardzo lubię udawać rzymiankę.
Objawia się to świadomym ignorowaniem wszelkich turystycznych hitów. A zatem plac
Świętego Piotra przecinam w poprzek idąc na skróty do metra. Przy Koloseum
siadam tylko tyłem do areny. Obok jest jeszcze Łuk Tytusa, ale kogo obchodzi
Łuk Tytusa, jeśli stoi obok Koloseum. Zawsze należy ignorować coś większego. Kawa
i tiramisu przy placu Hiszpańskim tylko na murku z dala od Schodów. Jeśli
fontanna di Trevi to tylko o 5 nad ranem. No, może częściej, mam do niej
szczególny sentyment. Ale moim gwarantem powrotu do Rzymu przestał był
pieniążek rzucany za siebie do wody. Teraz jest nim czynsz, jak na rzymiankę
przystało. Nawet przyjaciele Polacy twierdzą: masz takie południowe rysy, na
pewno świetnie pasujesz do Rzymu. Jednak wszystkie moje wysiłki spełzają na
niczym w konfrontacji z Włochami. Masz takie słowiańskie rysy, mówią. Kolejny
poziom zagmatwania etnicznego pojawia się, gdy z tych słowiańskich rysów
wydobywa się melodia języka Dantego. Bo to Dante z dialektycznym akcentem
regionu Emilia Romagna. Bolonia Polonia. W ten sposób, krok po kroku, tracąc
każdą możliwą tożsamość, staję się człowiekiem bez właściwości, gotowym do
ukształtowania siebie, integracji osobowości. Rzym jest miejscem communitas, a jednostka, która decyduje
się na ucieczkę od societas, tu
odnajduje przestrzeń do przekroczenia liminalnej granicy. Choć nie należy
zakładać, że tylko jedno doświadczenie jest tym formującym osobowość, to Rzym
jest jednym z tych, wobec których nie pozostaje się obojętnym. Choćby nie wiem
co. Choćby jedynym wspomnieniem była kradzież portfela albo kolejka do Muzeów
Watykańskich. Ten rodzaj energii, która przyciąga tu miliony ludzi z całego
świata, gotowych na kupienie setek bezużytecznych gadżetów tylko dlatego, że
podpisane są ROMA, nie może być obojętny. To promieniowanie. Rzym ma wiele twarzy, można go przeżywać jak
Audrey Hepburn albo Nanni Moretti. W Rzymie wszyscy są równi wobec piękna i
niebezpieczeństwa. Oddanie się pod opiekę wilczycy oznacza wyzwolenie ze
wszystkich zasad w miejscu, które do pewnego stopnia jest centrum świata. Gdzie
w końcu prowadzą wszystkie drogi.












