poniedziałek, 2 września 2019

Kamila Straszyńska - Pamiętnik z zapomnienia






Rzym. Dzień 372. Zapomniałam języka w gębie. Dosłownie. Od ponad roku funkcjonuję w całkowicie innej kulturze i języku. Po polsku mówię tylko do małego chińskiego przyrządu, bez którego cywilizacja już nie może się obyć. I ja niestety też, bo to mój jedyny łącznik z domem. Mój dom jest teraz zamknięty jedynie w wirtualnej przestrzeni i w mojej pamięci. Dom w sensie miejsce urodzenia. Miejsce, od którego uciekam jak każdy młody człowiek w poszukiwaniu samego siebie i do którego zawsze jednak wracam. Z rozdartym sercem między ziemią ojczystą a nowym domem, który sama dla siebie wybrałam.







Pytanie zadane w czasie jednej z moich prób teatralnych: Jeśli mógłbyś urodzić się jeszcze raz i nie mógłbyś wybrać swojej płci, rasy, orientacji i klasy społecznej, ale mógłbyś wybrać miejsce, to gdzie chciałbyś się urodzić? Czy jest na ziemi miejsce, gdzie twoja rasa czy płeć nie definiują Cię jako osoby? Ot, klasyczne pytanie o utopię. Z odpowiedzią jak zwykle zawieszoną w westchnieniach i a gdyby tak. Załóżmy jednak na moment, że takie miejsce istnieje. Tylko na moment, bo przy dłuższym istnieniu ogromna fala imigracji do naszej utopii natychmiast zachwiałyby jej gospodarkę, a napad turystów zniszczyłby naturalny ekosystem. Chrońmy utopię, stwórzmy ją tylko na czas czytania tego tekstu, (który w zawodowej gazecie zostałby wpisany w prawym górnym rogu strony, ażeby czytelnik się przygotował mentalnie).



W Utopii jesteśmy neutralni społecznie jako równi sobie w każdym aspekcie. Zawieszamy definicje. Percepcja świata jest wolna od obciążeń, opiera się wyłącznie na obiektywnych kryteriach. Zakładamy pełną wolność jednostki. Ale nawet przy całkowitej abstrakcji materii w której się poruszamy, nie możemy zapominać, że każda kraina ma swój język. A język nie jest neutralny i wiemy to nie od dziś. To, że jesteśmy jego niewolnikami w nazywaniu i definiowaniu świata jest oczywiste i po wielokroć potwierdzone przez studentów językoznawstwa.  Postrzegamy świat przez pryzmat języka, którym go opisujemy – inaczej nie umiemy. Ale co się dzieje z człowiekiem, który staje się niewolnikiem więcej niż jednego języka? Nawet jeżeli jest on idealnym obywatelem Utopii, Utopianinem doskonałym, którego umysł wydaje się wolny, to dopiero zaczyna się bal.  

Michelangelo Pistoletto - Autoritratto Oro
Nie uważam, że ktokolwiek może mieć w pełni ukształtowaną tożsamość, bo podobnie jak reszta rzeczywistości, tożsamość i osobowość to substancje płynne. Zmienia się pod wpływem czynników zewnętrznych i wewnętrznych w szalonym wirze kuli ziemskiej i czasoprzestrzeni. Każdy z elementów tego kim jestem może się zmienić w jednej chwili, wystarczy choćby mała zmiana proporcji czy akcentów. Jak mam zdecydować co mnie definiuje? Kim jestem? Zadałam to pytanie kilkunastu osobom mojego pokolenia w ramach pracy nad spektaklem. W większości wypadków odpowiedź brzmiała „nie wiem”, „jestem tym, co mnie otacza”. Odpowiedzi mojego pokolenia to temat na osobny wielostronicowy esej. Co jest jednak najciekawsze to obserwacja płynności tożsamości lub osobowości przy zmianie języka. A przynajmniej jej postrzegania.

Joseph Kossuth - One and three chairs

Rzecz w tym, że przestajesz wiedzieć kim jesteś jeśli stół przestaje być tylko stołem, a staje się jednocześnie tablem, tablę, tavolą, tabellem, bordem, tablazatem. Bo istnieją też miliony wersji nas samych, każda trochę inna w zależności od medium komunikacji. Czy istnieje wersja oryginalna? Zakładam, że jest nią ta w języku ojczystym. Ta, w której są zaprogramowane Twoje emocje i uczucia, w której działa pierwotna pamięć. Oczywiście, można się zaangażować emocjonalnie i mieć tysiąc wspomnień w obcym języku, ale to już jest wersja Ciebie 2.0. Wyższy level. Wyższa świadomość. Inna część mózgu. Coś innego. Nowa ja.

Są słowa, które w języku ojczystym (albo matczynym) są obrzydliwe, potworne, słodkie, gorzkie, ekscytujące, wzruszające. Każdy ma swoje. Osobiście uważam za niewymawialne słowa „pacha” oraz „wycieczka”, wzbudzają mój nieskończony wstręt. Ich odpowiedniki, których dziś używam, „ascella” i „escursione”, nie robią na mnie takiego wrażenia. Są w obcych językach słowa głupio brzmiące, śmieszne, są też bardzo przyjemne. Jasne, są też ohydne. Ale dystans od emocjonalnego naładowania pozwala nieraz w obcym języku przeprowadzić rozmowę, którą w domu wrodzony wstyd zatrzymałby ci w gardle. Jednak dystans to jedno, a zmiana osobowości to drugie.  Zmiany w mózgu. Transformacja. Powolna ewolucja, której prawie nie zauważasz. Ale któregoś dnia budzisz się jako ktoś inny.

Gdybym miała pokrótce opisać mój pamiętnik z zapomnienia, przeszłabym przez następujące fazy:

Dzień pierwszy: panika, muszę skonstruować zdanie. O panie, muszę powiedzieć to na głos. Ale co będzie jeśli mi odpowiedzą i nie zrozumiem? O Jezusie na niebiosach, jak było „proszę mówić wolniej”.

Dzień drugi: kupiłabym chleb, ale jest tylko za ladą, więc kupię ten chrupki wasa. Nawet lepiej, trochę schudnę.
Dzień siódmy: czy są tu jacyś Polacy?
Dzień trzydziesty, dwie butelki wina: mówię płynnie, nic mnie nie zatrzyma w opowiedzeniu wam całego mojego życia!
Dzień sto trzydziesty:  jak mnie coś zaboli to wołam „aja!”, jak mnie coś zdziwi to wołam „madonna!”. Ogólnie wołam i gestykuluję znacznie więcej.
Dzień dwieście trzydziesty:  jak to było po polsku?

Od pierwszego „jak to było po polsku” wchodzi się w fazę transformacji z siebie oryginalnego do wersji 2.0. Z czasem zaczyna się wtrącać spontaniczne „donc”, „entonces”, „allora”, czytać z akcentem jakbyś dostał udaru, przesadnie długo jąkać się przy prostych pytaniach, bo odpowiedź konstruujesz w kilku oprogramowaniach mózgowych jednocześnie.  A jeszcze ci na koniec powiedzą, że się snobujesz. Ach, gdyby to była nasza Utopia...
Ale nawet Utopianie, jeśli przestają myśleć po utopiańsku, to już nie są do końca Utopianami. Bo jedno obce słowo czasami wbija się jak gwóźdź w stare dobre utopiańskie słowo i całkowicie je zastępuje. Poczciwe utopiańskie słowo znika z pamięci, razem z cząstką utopiańskiej osobowości.  Utopianin zaczyna myśleć mieszanką języków, sam staje się mieszańcem. I na pytanie „kim jesteś” odpowie inaczej jeśli zacznie od „jestem…”, a inaczej jeśli od „je suis…”, a lepiej sobie nie wyobrażać co powie po „En vagyok…”. Nawet jeśli wszystkie cechy Utopianina pozostają neutralne, to świat wokół niego jest inny jeśli jest „worldem” lub „mondem”. I jego percepcja świata ewoluuje do światomondoworldu. Rozwój, poszerzenie horyzontów, otwarcie na innych, nowa perspektywa – światomondoworld to jest cudowne zjawisko.  Ale zawsze punktem wyjścia będzie jego utopiańskie pochodzenie. Choćby się zaparł wszystkiego i nigdy więcej nie użył żadnego starego, dobrego utopiańskiego słowa.

Cała ta gadka jest jak wielki Mufasa pośród chmur, jak Duch Hamleta, który woła „pamiętaj kim jesteś!!!”. Ale ja pamiętam, doskonale pamiętam, bo moja polskość raz po raz mnie zaskakuje. Mój dom wyskakuje zza krzaka ni stąd ni zowąd. Jest jak pieprzyk na skórze – możesz udawać, że go nie widzisz, ale on tam jest. I siedzi i się na ciebie gapi. Możesz usunąć, ale zostanie blizna. Możesz się spalić na heban, ale lekki zarys zostanie. Więc będę patrzeć na stół, a on będzie z powyłamywanymi nogami. Będę patrzeć na grusze i myśleć, że ciche jakieś. Będę gapić się przez okno, ale za to z jaką nostalgią. Jak z małej szklaneczki to na raz. Więc jeśli mogłabym się urodzić jeszcze raz i nie mogłabym wybrać płci, rasy, orientacji, klasy społecznej, ale mogłabym wybrać miejsce to i tak to miejsce i jego język zdefiniowałyby mnie do bólu.
PUF! Zniknęła Utopia.

Eugenio Barba
Z drugiej mańki. Miałam zaszczyt spotkać osobiście grande maestro, Eugenio Barbę, na warsztatach w malutkiej włoskiej miejscowości około stu kilometrów na północny wschód do Rzymu. Gdy nadawano mu honorowe obywatelstwo tejże mieścinki, gdzie żyje więcej kotów niż ludzi, a mury pamiętają czasy Giotta, opowiedział nam ze wzruszeniem o swoim doświadczeniu emigracji. Emigrant pozbawia się domu z wyboru. Z dnia na dzień staje się idiotą, bo proszą go żeby podał młotek, a on podaje kwiaty. Doświadcza poniżenia i wykluczenia, bo świat nazywa się teraz nieznanym imieniem i wymyka się z jego zasięgu. Samotność zamkniętych ust otoczonych hałaśliwym gwarem rozmów i wybuchów śmiechu – ale ten żart nie dla Ciebie, nie czaisz, to się nie pośmiejesz. Boki zrywać. (Dlaczego się mówi boki zrywać?)
Eugenio Barba mówi w siedmiu językach, czyli w żadnym. Bo własnego jakby zapomniał, musi minąć chwila, zresztą sam włoski już nie wystarcza. Zrobił miejsce w umyśle na młotki i kwiaty w sześciu innych wersjach, ale nigdy nie zasymilował się do końca z cudzą mową, by móc w niej wyrazić wszystko. Brakuje języka. Są koncepty, które należą do miejsca, nieprzetłumaczalne i niezrozumiałe gdzieś indziej.


 Maestro znalazł drogę wyjścia. Jego ojczyzną stali się inni ludzie – tacy sami wysiedleńcy jak on, teatralni wariaci mówiący różnymi odmianami tej samej absurdalnej papki języków. Każdy z nich jest obywatelem jakiegoś państwa, ale w rzeczywistości wszyscy są daleko poza prostą klasyfikacją.  Czy można powiedzieć, że przekroczyli granicę językowego niewolnictwa? Stworzyli zawieszoną w eterze utopię, która nie ma konkretnego terenu? Robią teatr, który stał się ich językiem komunikacji z resztą świata, z każdym jego zakątkiem. I co więcej każdy coś z tego komunikatu rozumie w swoim własnym języku. Ot, antropologia teatru – wspólne dla całej ludzkiej rasy perfomanse, które rozumiemy podskórnie, jaszczurzą częścią mózgu z tysiąca lat przed wieżą Babel. Eugenio Barba przez rytuał doszedł do istoty człowieczeństwa, którą opowiada swoim ponadnarodowym dialektem. I oto, zatacza koło na tej drodze – mała włoska mieścinka nadaje mu obywatelstwo, chcąc być dla niego kolejnym, wybranym domem.

A zatem kim jestem? I przez co się mogę definiować? Chyba tylko przez samo człowieczeństwo, przez bycie tą jaszczurką co jakimś trafem wie co znaczą łzy i ręce wzniesione do nieba. Przez to, że moja krew jest czerwona, że słońce wypala w mojej skórze piegi, że kocham i że się boję, i że mam matkę i że kiedyś umrę. Żeby zacząć cokolwiek rozumieć, muszę się cofnąć do wersji basic. Wersja oryginalna mojego oprogramowania, nie mówiąc już o wersji 2.0. wprawia mnie w zakłopotanie wobec wielości w jedności mojego istnienia.  Ale teraz, by odetchnąć na moment, zatrzymuję się na samym istnieniu.
*
Powiedzmy, że ja to ja, mogę sobie pocierpieć na skonfundowanie. Gorzej, że  czasem mam wrażenie, że wszyscy się pogubili w mnogości tożsamości, samo piękno istnienia i jego kontemplacja to zdecydowanie za mało, więc łapią się jednego pewniaka jak orzeł, kotwica, gwiazdki w kółeczku, gwiazdki na kwadracie, krzyże, tęcze, sierpy młoty i żelazne płoty, i trzymają się mocno i dyndają pokrzykując na tych co dyndają obok i zapominają, że koniec końców są tylko jaszczurkami biegającymi po piętrach wieży Babel.


                                                            
miron białoszewski