Pytanie zadane w czasie jednej z
moich prób teatralnych: Jeśli mógłbyś urodzić się jeszcze raz i nie mógłbyś
wybrać swojej płci, rasy, orientacji i klasy społecznej, ale mógłbyś wybrać
miejsce, to gdzie chciałbyś się urodzić? Czy jest na ziemi miejsce, gdzie twoja
rasa czy płeć nie definiują Cię jako osoby? Ot, klasyczne pytanie o utopię. Z
odpowiedzią jak zwykle zawieszoną w westchnieniach i a gdyby tak. Załóżmy
jednak na moment, że takie miejsce istnieje. Tylko na moment, bo przy dłuższym
istnieniu ogromna fala imigracji do naszej utopii natychmiast zachwiałyby jej
gospodarkę, a napad turystów zniszczyłby naturalny ekosystem. Chrońmy utopię,
stwórzmy ją tylko na czas czytania tego tekstu, (który w zawodowej gazecie
zostałby wpisany w prawym górnym rogu strony, ażeby czytelnik się przygotował
mentalnie).
W Utopii jesteśmy neutralni
społecznie jako równi sobie w każdym aspekcie. Zawieszamy definicje. Percepcja
świata jest wolna od obciążeń, opiera się wyłącznie na obiektywnych kryteriach.
Zakładamy pełną wolność jednostki. Ale nawet przy całkowitej abstrakcji materii
w której się poruszamy, nie możemy zapominać, że każda kraina ma swój język. A
język nie jest neutralny i wiemy to nie od dziś. To, że jesteśmy jego
niewolnikami w nazywaniu i definiowaniu świata jest oczywiste i po wielokroć
potwierdzone przez studentów językoznawstwa. Postrzegamy świat przez pryzmat języka, którym
go opisujemy – inaczej nie umiemy. Ale co się dzieje z człowiekiem, który staje
się niewolnikiem więcej niż jednego języka? Nawet jeżeli jest on idealnym
obywatelem Utopii, Utopianinem doskonałym, którego umysł wydaje się wolny, to
dopiero zaczyna się bal.
![]() |
| Michelangelo Pistoletto - Autoritratto Oro |
![]() |
| Joseph Kossuth - One and three chairs |
Rzecz w tym, że przestajesz wiedzieć kim jesteś jeśli stół przestaje być tylko stołem, a staje się jednocześnie tablem, tablę, tavolą, tabellem, bordem, tablazatem. Bo istnieją też miliony wersji nas samych, każda trochę inna w zależności od medium komunikacji. Czy istnieje wersja oryginalna? Zakładam, że jest nią ta w języku ojczystym. Ta, w której są zaprogramowane Twoje emocje i uczucia, w której działa pierwotna pamięć. Oczywiście, można się zaangażować emocjonalnie i mieć tysiąc wspomnień w obcym języku, ale to już jest wersja Ciebie 2.0. Wyższy level. Wyższa świadomość. Inna część mózgu. Coś innego. Nowa ja.
Są słowa, które w języku
ojczystym (albo matczynym) są obrzydliwe, potworne, słodkie, gorzkie,
ekscytujące, wzruszające. Każdy ma swoje. Osobiście uważam za niewymawialne
słowa „pacha” oraz „wycieczka”, wzbudzają mój nieskończony wstręt. Ich
odpowiedniki, których dziś używam, „ascella” i „escursione”, nie robią na mnie
takiego wrażenia. Są w obcych językach słowa głupio brzmiące, śmieszne, są też
bardzo przyjemne. Jasne, są też ohydne. Ale dystans od emocjonalnego
naładowania pozwala nieraz w obcym języku przeprowadzić rozmowę, którą w domu
wrodzony wstyd zatrzymałby ci w gardle. Jednak dystans to jedno, a zmiana
osobowości to drugie. Zmiany w mózgu. Transformacja.
Powolna ewolucja, której prawie nie zauważasz. Ale któregoś dnia budzisz się
jako ktoś inny.
Gdybym miała pokrótce opisać mój
pamiętnik z zapomnienia, przeszłabym przez następujące fazy:
Dzień pierwszy: panika, muszę
skonstruować zdanie. O panie, muszę powiedzieć to na głos. Ale co będzie jeśli
mi odpowiedzą i nie zrozumiem? O Jezusie na niebiosach, jak było „proszę mówić
wolniej”.
Dzień drugi: kupiłabym chleb, ale
jest tylko za ladą, więc kupię ten chrupki wasa. Nawet lepiej, trochę schudnę.
Dzień siódmy: czy są tu jacyś
Polacy?
Dzień trzydziesty, dwie butelki
wina: mówię płynnie, nic mnie nie zatrzyma w opowiedzeniu wam całego mojego
życia!
Dzień sto trzydziesty: jak mnie coś zaboli to wołam „aja!”, jak mnie
coś zdziwi to wołam „madonna!”. Ogólnie wołam i gestykuluję znacznie więcej.
Dzień dwieście trzydziesty: jak to było po polsku?
Od pierwszego „jak to było po
polsku” wchodzi się w fazę transformacji z siebie oryginalnego do wersji 2.0. Z
czasem zaczyna się wtrącać spontaniczne „donc”, „entonces”, „allora”, czytać z akcentem
jakbyś dostał udaru, przesadnie długo jąkać się przy prostych pytaniach, bo
odpowiedź konstruujesz w kilku oprogramowaniach mózgowych jednocześnie. A jeszcze ci na koniec powiedzą, że się
snobujesz. Ach, gdyby to była nasza Utopia...
Ale nawet Utopianie, jeśli przestają
myśleć po utopiańsku, to już nie są do końca Utopianami. Bo jedno obce słowo czasami
wbija się jak gwóźdź w stare dobre utopiańskie słowo i całkowicie je zastępuje.
Poczciwe utopiańskie słowo znika z pamięci, razem z cząstką utopiańskiej
osobowości. Utopianin zaczyna myśleć
mieszanką języków, sam staje się mieszańcem. I na pytanie „kim jesteś” odpowie
inaczej jeśli zacznie od „jestem…”, a inaczej jeśli od „je suis…”, a lepiej
sobie nie wyobrażać co powie po „En vagyok…”. Nawet jeśli wszystkie cechy
Utopianina pozostają neutralne, to świat wokół niego jest inny jeśli jest
„worldem” lub „mondem”. I jego percepcja świata ewoluuje do światomondoworldu.
Rozwój, poszerzenie horyzontów, otwarcie na innych, nowa perspektywa –
światomondoworld to jest cudowne zjawisko. Ale zawsze punktem wyjścia będzie jego utopiańskie
pochodzenie. Choćby się zaparł wszystkiego i nigdy więcej nie użył żadnego
starego, dobrego utopiańskiego słowa.
Cała ta gadka jest jak wielki
Mufasa pośród chmur, jak Duch Hamleta, który woła „pamiętaj kim jesteś!!!”. Ale
ja pamiętam, doskonale pamiętam, bo moja polskość raz po raz mnie zaskakuje. Mój
dom wyskakuje zza krzaka ni stąd ni zowąd. Jest jak pieprzyk na skórze – możesz
udawać, że go nie widzisz, ale on tam jest. I siedzi i się na ciebie gapi.
Możesz usunąć, ale zostanie blizna. Możesz się spalić na heban, ale lekki zarys
zostanie. Więc będę patrzeć na stół, a on będzie z powyłamywanymi nogami. Będę patrzeć
na grusze i myśleć, że ciche jakieś. Będę gapić się przez okno, ale za to z
jaką nostalgią. Jak z małej szklaneczki to na raz. Więc jeśli mogłabym się
urodzić jeszcze raz i nie mogłabym wybrać płci, rasy, orientacji, klasy
społecznej, ale mogłabym wybrać miejsce to i tak to miejsce i jego język zdefiniowałyby
mnie do bólu.
PUF! Zniknęła Utopia.
![]() |
| Eugenio Barba |
Eugenio Barba mówi w siedmiu
językach, czyli w żadnym. Bo własnego jakby zapomniał, musi minąć chwila,
zresztą sam włoski już nie wystarcza. Zrobił miejsce w umyśle na młotki i
kwiaty w sześciu innych wersjach, ale nigdy nie zasymilował się do końca z
cudzą mową, by móc w niej wyrazić wszystko. Brakuje języka. Są koncepty, które
należą do miejsca, nieprzetłumaczalne i niezrozumiałe gdzieś indziej.
Maestro znalazł drogę wyjścia. Jego ojczyzną stali się inni ludzie – tacy sami wysiedleńcy jak on, teatralni wariaci mówiący różnymi odmianami tej samej absurdalnej papki języków. Każdy z nich jest obywatelem jakiegoś państwa, ale w rzeczywistości wszyscy są daleko poza prostą klasyfikacją. Czy można powiedzieć, że przekroczyli granicę językowego niewolnictwa? Stworzyli zawieszoną w eterze utopię, która nie ma konkretnego terenu? Robią teatr, który stał się ich językiem komunikacji z resztą świata, z każdym jego zakątkiem. I co więcej każdy coś z tego komunikatu rozumie w swoim własnym języku. Ot, antropologia teatru – wspólne dla całej ludzkiej rasy perfomanse, które rozumiemy podskórnie, jaszczurzą częścią mózgu z tysiąca lat przed wieżą Babel. Eugenio Barba przez rytuał doszedł do istoty człowieczeństwa, którą opowiada swoim ponadnarodowym dialektem. I oto, zatacza koło na tej drodze – mała włoska mieścinka nadaje mu obywatelstwo, chcąc być dla niego kolejnym, wybranym domem.
A zatem kim jestem? I przez co
się mogę definiować? Chyba tylko przez samo człowieczeństwo, przez bycie tą
jaszczurką co jakimś trafem wie co znaczą łzy i ręce wzniesione do nieba. Przez
to, że moja krew jest czerwona, że słońce wypala w mojej skórze piegi, że
kocham i że się boję, i że mam matkę i że kiedyś umrę. Żeby zacząć cokolwiek
rozumieć, muszę się cofnąć do wersji basic. Wersja oryginalna mojego
oprogramowania, nie mówiąc już o wersji 2.0. wprawia mnie w zakłopotanie wobec
wielości w jedności mojego istnienia. Ale
teraz, by odetchnąć na moment, zatrzymuję się na samym istnieniu.
*
Powiedzmy, że ja to ja, mogę
sobie pocierpieć na skonfundowanie. Gorzej, że
czasem mam wrażenie, że wszyscy się pogubili w mnogości tożsamości, samo
piękno istnienia i jego kontemplacja to zdecydowanie za mało, więc łapią się
jednego pewniaka jak orzeł, kotwica, gwiazdki w kółeczku, gwiazdki na kwadracie,
krzyże, tęcze, sierpy młoty i żelazne płoty, i trzymają się mocno i dyndają
pokrzykując na tych co dyndają obok i zapominają, że koniec końców są tylko
jaszczurkami biegającymi po piętrach wieży Babel.
miron białoszewski






