Tegoroczne święta z pewnością nie
należały do najweselszych. Nie mam tu na myśli tradycyjnej giełdy nieudanych
prezentów, ani dań wigilijnych, które stają niektórym ością w gardle (choć to
też bywa nieprzyjemne). Rzecz w
potrójnej stracie świata polskiej kultury - zmarli trzej wybitni: muzyk,
reżyser i literat. Mówiąc o muzyku, nie mam tu na myśli Joe Cockera, który
niewątpliwie był postacią znaną i lubianą, lecz kogoś znacznie ważniejszego dla
naszej szerokości geograficznej, to znaczy Jerzego Semkowa - jednego z
najważniejszych polskich dyrygentów, propagatora polskiej kultury i artystów na
świecie. Był to już starszy człowiek, okres jego świetności przypadł głównie na
lata 60. i 70., nie był zatem powszechnie dziś znanym celebrytą. Jednak jego
dorobek artystyczny i znaczenie dla rozwoju polskiej muzyki są niepodważalne
(stąd też moje zdziwienie, że w głównym wydaniu wiadomości panu Cockerowi
poświęcono 10-minutowy materiał, a o panu Semkowie nawet nie wspomniano). Dwa
dni potem walkę z rakiem przegrał Krzysztof Krauze, a w drugi dzień świąt
odszedł Stanisław Barańczak. Myślę, że tych panów nikomu nie trzeba
przedstawiać.
Nie będę ukrywać, że ta czarna seria
mocno mnie przytłoczyła. Przecież wiem, że na każdego musi przyjść jego czas,
ale nagły łomot pogrzebowych dzwonów każdego mógł nieco oszołomić. I przyszła
mi do głowy taka myśl: nie byli to moi krewni, a jednak osobiście odczuwam ich
brak. Poprzez swoją twórczość stali się dla bliskimi ludźmi, chociaż żadnego
nigdy nawet nie minęłam na ulicy, nie zamieniłam słowa. Ale każdy twórca w
swoim dziele zostawia cząstkę siebie. Oglądając film czy czytając wiersz
wchodzisz w bliską znajomość z jej autorem i to jest właśnie piękne. To daje
temu autorowi nieśmiertelność - nie musi być obecny ciałem, żeby b y ć. Zostaje
po nim nie tylko pamięć, ale też wszystkie jego cząstki, które dał nam w swojej
sztuce. Jest oczywistym, że ta myśl wcale nie jest oryginalna ani nowa, bo w
końcu wszyscy znają Horacego, a i od jego czasów ten wątek jest maglowany
nieustannie. Jednak dzięki niej łatwiej przybrać iście stoicką postawę
akceptacji wyroków losu i zamiast wylewać gorzkie żale, zacieśnić swoją
przyjaźń na odległość z Krzysztofem Krauze lub Stanisławem Barańczakiem.
Jerzego Semkowa niestety już nie sposób zobaczyć z batutą w dłoni, ale zawsze
pozostaje nagranie. Przykrość w tym taka
jedynie, że dopiero informacja o śmierci często pobudza do odkrycia i
docenienia kogoś na nowo (albo i po raz pierwszy). Chociaż może to dobrze -
koniec staje się początkiem.



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz