Coś
wisi w powietrzu. I to w atmosferze wokół całego świata, bo tknęło zarówno
Amerykanów jak i Francuzów (a może i kogoś więcej, ale o tym nie wiemy). Twórcy kina jednocześnie składają swego
rodzaju hołd teatrowi. Dwa filmy, powstałe w niedalekim odstępie czasowym,
poddają wnikliwej analizie psychologicznej aktora - artystę: mechanizm
budowania roli, powolne wchodzenie w skórę postaci i późniejsze konsekwencje
tego zlania się w jedno dwóch osobowości. Zarówno "Birdman" jak i
"Sils Maria" utrzymują widza w intelektualnym klimacie filozoficznej
refleksji nad samym sobą wobec sztuki.
Oba
filmy za głównych bohaterów mają aktorów w średnim wieku, których wciąż
prześladuje demon przeszłości i tragiczna świadomość upływającego czasu. Dla
obojga z nich dawna świetność jest czymś, co daje im punkt wyjścia dla
postrzegania siebie. W przypadku "Birdmana", Riggan Thompson
(genialny Michael Keaton) próbuje zbudować swoją pozycję artystyczną na nowo, w
oderwaniu od wizerunku superbohatera, którego zagrał w młodości. Wystawia zatem
na Broadwayu ambitną sztukę Raymonda
Carvera "O czym mówimy, kiedy
mówimy o miłości". Z kolei bohaterka "Sils Maria" - Maria
Enders (również wspaniała Juliette
Binoche), która zasłynęła rolą młodej
Sigrid w dramacie "Wąż z Maloja", teraz ma wcielić się w starszą i
słabszą Helenę z tego samego tekstu.
Oprócz
podskórnego przekazu te filmy różnią się w zasadzie wszystkim.
"Birdman" jest arcydziełem sztuki filmowej pod względem gry z
konwencją - 2 godziny prawie bez cięć,
zabawa zatrzymywaniem czasu, muzyką, montażem scen. Widz może się nawet zgubić
co się wydarzyło, a co było tylko projekcją myśli bohaterów. "Sils
Maria" pod tym względem jest znacznie bardziej zachowawczym filmem. Długie
ujęcia, klasyczna struktura, dużo ujęć widoków - to wszystko stanowi tło dla
świetnie napisanych dialogów wchodzących głęboko w psychologię postaci. Poziom
aktorski obu filmów jest równie wysoki, chociaż role drugoplanowe w
"Bridmanie" (Emma Stone, Edward Norton) są bardziej pełnokrwiste i
interesujące, niż całkiem niezła jak na dotychczasowe popisy Kristen Stewart.
(Uważam za absurdalne stwierdzenie, że przyćmiewa ona Juliette Binoche). Wrócę
jednak do meritum - podskórny przekaz.
"Birdman"
w całości rozgrywa się w teatrze, "Sils Maria" krąży przede wszystkim
wokół teatru. Gdyby w kinie nie pokazywano innych filmów, można by dojść do
tego, że kamera służy dziś głównie do opowiadania o wyższej sztuce, jaką jest
teatr. Aktor w teatrze jest wszystkim, więc i daje z siebie wszystko - nie
tylko w sensie zaangażowania czasowego, lecz i poświęcenia całej duszy i
umysłu. Film może pokazać dosłownie zjawiska nadprzyrodzone, ma do tego środki
w postaci efektów specjalnych. Teatr jest ich pozbawiony. Jest jednak z samej
swojej istoty sferą magiczną. W teatrze zaczynamy dajemy sobą z własnej woli
manipulować, zgadzając się jako widzowie na całkowitą umowność. Ktoś młody może
być kimś starym, kobieta może być mężczyzną, dorosły może być dzieckiem, a
kawałek patyka może być drzewem. Zgadzamy się na to, ale tylko na czas
przedstawienia. Oddajemy widowisku nasze poczucie rzeczywistości, co jest
przecież sprzeczne z naszą naturą. Może być nawet niebezpieczne (na co wskazują
długie dzieje nienawiści do teatru). To swego rodzaju popadanie w szaleństwo,
ale tylko na chwilę. To, czego doznajemy w teatrze jest nieopisywalne, samo
przedstawienie jest przecież ulotne - za każdym razem inne. Film raz nakręcony,
pozostaje taki sam dla wszystkich następnych pokoleń. I w takiej niezmiennej formie
opowiedzieli nam o tym twórcy "Birdmana" i "Sils Maria",
pokazując jak wielka jest moc teatru i jak potężne jest jej oddziaływanie na
artystów. Rola teatralna kradnie im jakiś skrawek duszy. Do aktu jego oddania
muszą się starannie przygotować. Teatr zachłannie wciąga swoich twórców.
Dajmy
się wciągnąć.


















