Nieustannie towarzyszy mi nieodparte wrażenie przetłaczającego ogromu świata. Nie chodzi tylko o to, że poranna kawa stoi nieskończenie daleko od łóżka, chociaż czasami jest to dojmujące przeżycie.
Odczuwanie ogromu najdosadniej czuje się odkrywając coś nowego, jednocześnie pojmując, że ta egzotyczna nowość była cały czas o krok od nas. Nie trzeba wyruszać na Bali albo do Stanów żeby znaleźć coś zachwycającego, czego jeszcze nie widzieliśmy. Trwamy w przekonaniu, że tu gdzie jesteśmy, nic nas nie zaskoczy, aż tu nagle... To powoduje, że nasze cztery ściany, które wydawały się polem o szerokich horyzontach, okazują się klaustrofobicznie ciasne.
Takim spotkaniem okazało się przypadkowe 5 minut z tomikiem Julii Hartwig. Jakby znienacka wpadły mi w ręce jej wiersze i od razu wywiązała się miedzy nami intrygująca rozmowa. To znaczy między jej słowami a moim nastrojem, jej myślami a moim spojrzeniem. W ciągu kilku chwil stała się kimś dla mnie bliskim. Tak jakbym spotkała kogoś z kim od razu ma się chemię, wspólną energię.
Julia Hartwig w jednym zdaniu potrafi zawrzeć esencję sprawy. Jakby lekko dotykała piórkiem różnych rzeczy i jednym ruchem wydobywała z nich poezję. Bez zbędnej egzaltacji mówi o pięknie i okrucieństwie świata. Miękka kreską rysuje ostre kontrasty. Odwołuje się do wielkiej historii, potwornych losów, cierpienia i śmierci. Za moment zachwyca się cieniem, szumem rzeki, światłem poranka. W krótkich, zwięzłych zdaniach daje nam obraz rozległych pejzaży stanów duszy i prawdziwych krajobrazów. Afirmacja życia jaka bije z tych złapanych w locie chwil jest zaraźliwa. Przechodzi na czytelnika. I od momentu dotknięcia do poezji Julii Hartwig zaczyna się rozumieć coś co może wydawać się oczywiste, ale bynajmniej takim nie jest. Poetka odsłania przed nami prawdę o kondycji ludzkiej i charakterze wszystkich wydarzeń w naszym życiu. Cokolwiek się dzieje, jest tylko malutką chwilką całej, wielkiej rzeczywistości. Nie pojmujemy naszego doświadczenia w całości, obejmujemy tylko małe fragmenty. Składamy w sobie powieść o naszym rozumieniu otoczenia z takich małych zdań. A w każdym z nich jest cały kosmos, którego nie możemy zrozumieć, ale możemy go czuć. I tak działa poezja. Jedność w wielości i wielość w jedności.
Ileż razy widzieliśmy cudowne odbicie światła w wodzie, słyszeliśmy spokojny szum lasu albo dostrzegaliśmy w oczach drugiego człowieka jakąś ukryta prawdę o nim? Czy umieliśmy to wyrazić, nadać temu nazwę? Gdy brakuje słów, zaczynamy ich nieznośnie nadużywać. Julia Hartwig tego nie czyni. Nie wysila się na wykoncypowane formuły. Po prostu wychwytuje i zapisuje. W tych przebłyskach lśni to, co nazywamy pięknem. Niezależnie czy są to przebłyski znad potoku czy wojennych traum. Poetka wbija w nas malutkie szpilki -ledwo czujemy ukłucie a potem nagle spływa na nas silna emocja, którą szpilka była nasączona.
Niewielu jest takich ludzi. Umiejętność ujęcia esencji, dokonania odkrycia w trzech słowach uważana jest za bezpośrednie ujawnienie się geniuszu. I dla mnie nastąpiło objawienie po trzech słowach, które mnie trafiły. Julia Hartwig zawsze była obecna w mojej orbicie, ale nigdy zbyt intensywnie. Teraz wydobyłam ją na powierzchnię i postanowiłam pozostać z nią w jej świecie, gdzie małe rzeczy wystarczają by doświadczać kosmosu.













