środa, 9 października 2019

Anna Kozłowska - 10 filmów ku przestrodze



Mechanizm jest prosty. Znany od dawna. Stary jak świat? Prymitywnymi populistycznymi hasłami zdobyć władzę. Stłamsić elity (intelektualne i artystyczne). Wprowadzić chaos, by pod pozorami robienia niezbędnych porządków narzucić własne reguły. Wyrzucić fachowców, obsadzić stanowiska wiernymi poddanymi. Przejąć media i sączyć jedynie słuszną ideę. Tym, którzy nie umieją samodzielnie patrzeć pokazać jedyny upiększony obrazek świata. Kupić przywilejami, omamić mamoną i rozdawać szerokim gestem. Uwieść obietnicami. Bez pokrycia, bez konkretów, ale też i bez możliwości zadawania pytań bądź kwestionowania czegokolwiek. Sponiewierać ideały i autorytety. Znaleźć kozła ofiarnego. Jakiegokolwiek byle był widoczny, odmienny, łatwy do rozpoznania. I szczuć. Coraz mocniej. Z tygodnia na tydzień coraz mocniej. Zastraszyć. Podsycać nienawiść. Liczą się emocje. Nie rozum. STOP. A może włączyć myślenie? Oto kilka filmów, które mogą sprowokować głębsze refleksje:


Kabaret (Cabaret) 
reż. Bob Fosse, 1972

Wystarczy jedna scena, by opowiedzieć, co wydarzyło się w Niemczech w latach 30. Piosenka „Jutro należy do mnie”. Najlepsza metafora narodu, którego uwiodła idea wielkości. Kamera pokazuje uroczego blond chłopca w sielskim pejzażu śpiewającego śliczną piosenkę o świetlanej przyszłości. Z każdym kolejnym wersem dołączają do niego coraz bardziej rozochoceni, zmotywowani, zaangażowani mieszkańcy, którzy wykrzykują, że przyszłość należy do nich. I bez żadnych wątpliwości zrobią wszystko, by tak było. Skoro wódz ich tam zaprowadzi…


Arcydzieło. I jeden z najlepszych filmów opowiadających historię, jak do tego doszło. Lekkie najpierw zdziwienie bohaterów, potem zaskoczenie, następnie zaniepokojenie, lęk, obawa, strach i kompletną niemoc. Bo już zbyt późno, by podjąć jakiekolwiek działanie przeciwko.






Zmierzch bogów (La caduta degli dei) 
reż. Luchino Visconti, 1969
Urodziny nestora rodu, właściciela wielkiej stalowni, której produkcja jest łakomym kąskiem dla żądnych zbrojenia Niemiec. Urodziny odbywają się w dniu podpalenia Reichstagu. Podpalona demokracja, podpalony porządek. Z każdą kolejną sceną zanurzamy się w kolejne sfery piekieł. Jakby było ono bez dna. Degrengolada. I w tym rodzinnym dramacie nie ma ani jednej pozytywnej postaci. Nie ma godności. Nie ma szacunku. Nie ma honoru. Ten świat się zawalił. Monumentalny, przepięknie sfilmowany zmierzch. I nie będzie poranka.





Sophie Scholl 
reż. Marc Rothemund, 2005
Film o tym jak wszyscy wokół się poddali. Bo niewielu miało niezgodę na tamtą rzeczywistość. Choć trudno było wyjechać, to jednak łatwiej było wyjechać niż protestować. Ktoś się kiedyś obruszył, że po co Niemcy robią film o tematyce przeciwstawiania się nazistom, skoro tam żadnego ruchu oporu nie było, żadnych Szarych Szeregów, ani podziemnej AK. Sama Sophie Scholl. No i właśnie o tym jest ten film. Zastraszone, bierne społeczeństwo i tylko jedna Sophie Scholl.






Mefisto
reż. István Szabó, 1981 
Młody aktor głodny sukcesu. Żeni się z bogatą panną (w tej roli Krystyna Janda) i dzięki koneksjom teścia trafia do Teatru Narodowego. I nareszcie może grać. Główną rolę. Głuchy i ślepy na to, co dzieje się wokół. „To mnie nie dotyczy… nie zrobiłem nic złego… ja tylko chciałem grać…” Aktor to człowiek. I zawsze ma wybór. Może się zachować tak, żeby rano spojrzeć w lustro. Albo zachować inaczej, omijając wszelkie niewygodne lustra. Świetny film, bo każe pomyśleć o nadwyrężonych i złamanych moralnych kręgosłupach artystów.


Więzień nienawiści (American History X )
reż. Tony Kaye, 1998
Ten film nie dzieje się w Niemczech w latach 30. Ta historia dzieje się w Ameryce nie tak dawno temu, i prawdopodobnie dzieje się właśnie teraz w wielu innych miejscach świata. Ale tak jak w filmie, zanim Ci, którzy przejrzą na oczy i w trwodze spróbują powstrzymać tych, których zachęcili… będzie za późno. Bo ta ideologia ma niezwykłą siłę kuszenia młodych nieopierzonych nastolatków. Te napięte mięśnie, prężny krok, moc argumentu siły. Rasa panów uwielbia wzbudzać strach. Im mniejszy człowiek tym silniejsza potrzeba wielkości. I potrzebna drabina, by zbudować hierarchię strachu. Happy endu nie będzie.




Triumf woli (Triumph des Willens)
reż. Leni Riefenstahl, 1934
Majstersztyk kina propagandowego. Dokument z szóstego zjazdu NSDAP w Norymberdze z idealnym przywódcą i cudowną rzeczywistością w tle. Imponująca ideologiczna reklamówka. Siła obrazu. Działa, bo już po chwili można nabrać ochoty, by stać się niebieskookim jasnym blondynem, który z młodzieńczą werwą maszeruje ku świetlanej przyszłości. To porywający i bardzo groźny film. Bo pokazuje, jak łatwo łatwowiernych młodych ludzi porwać.





Konformista (Il Conformista) 
reż. Bernardo Bertolucci, 1970
Konformista. Poddaje się ideologii, bo tak jest najłatwiej, czy też zachowuje się jak mu wygodnie, a ideologia jest doskonałą wymówką? Gdzie tkwi sedno? Dlaczego społeczeństwo dało się uwieść? Bertolucci rozlicza faszystowskie Włochy. W przepięknej scenerii (co za kadry i światło!) osacza bohatera. Jakaś odpowiedzialność? Wyrzuty sumienia? Dodałabym jeszcze jedno pytanie: Jakie są koszty uwikłania całego społeczeństwa w ideę, która szybko zbankrutuje…



 Europa, Europa 
reż. Agnieszka Holland, 1990
Film oparty na faktach. O żydowskim chłopcu, którego los rzuca w szpony różnych ideologii. Najpierw jako sierota trafia do komsomolskiej organizacji i w czerwonej chuście pozwala zaczarować się stalinowskim cukierkom. Potem front zagarnia go na niemiecką stronę. W trosce o właściwe wychowanie trafia do Hitlerjugend i tam staje się biologicznie wzorcowym Aryjczykiem. Wytresowany naiwnie i żarliwie służy komu w danej chwili trzeba, bo chce po prostu przeżyć, żyć… A mechanizmy oczadzania młodych dusz i umysłów są dokładnie takie same, bez względu na ideologię.
  



Dziewczyna marzeń 
(La niña de tus ojos) 
reż. Fernando Trueba, 1998
Berlin 1938. Jeszcze nie wojna ta z bombami, ale ta propagandowa już na najwyższych obrotach. Hiszpańska ekipa ma współrealizować z Niemcami film oparty na andaluzyjskim musicalu. Rozpoczynają z lekką ostrożnością, napięcie rośnie, wybuchają kolejne konflikty. W głównej aktorce (Penélope Cruz) zakochuje się szef propagandy Goebbels, a na planie pojawia się więzień, rosyjski Żyd zmuszony do statystowania w filmie. Doskonałe przypomnienie, że zanim padną strzały najpierw padną słowa. Z gazet, książek, sceny i ekranu. Zaczyna się niewinnie…





Dyktator (The Great Dictator) 
reż. Charles Chaplin, 1940
Satyra na nazistowskie Niemcy. Dwie łudząco podobne postaci dyktator Hynkel i ofiara jego rządów żydowski fryzjer. I brawurowe aktorstwo Chaplina. Salwy śmiechu. Bo artysta odważnie (jak na ówczesne warunki Hollywood) ośmiesza fanfaronady Hitlera i obnaża kulisy władzy. Ale ten film, który bawi znakomitymi scenami nie daje ukojenia. W finale Chaplin jako żydowski fryzjer w stroju dyktatora wygłasza wspaniałą przemowę. Im piękniej mówi, tym bardziej rozumiemy, jakiego świata pragniemy i jak bardzo jest to pragnienie niemożliwe do spełnienia.

 



poniedziałek, 2 września 2019

Kamila Straszyńska - Pamiętnik z zapomnienia






Rzym. Dzień 372. Zapomniałam języka w gębie. Dosłownie. Od ponad roku funkcjonuję w całkowicie innej kulturze i języku. Po polsku mówię tylko do małego chińskiego przyrządu, bez którego cywilizacja już nie może się obyć. I ja niestety też, bo to mój jedyny łącznik z domem. Mój dom jest teraz zamknięty jedynie w wirtualnej przestrzeni i w mojej pamięci. Dom w sensie miejsce urodzenia. Miejsce, od którego uciekam jak każdy młody człowiek w poszukiwaniu samego siebie i do którego zawsze jednak wracam. Z rozdartym sercem między ziemią ojczystą a nowym domem, który sama dla siebie wybrałam.







Pytanie zadane w czasie jednej z moich prób teatralnych: Jeśli mógłbyś urodzić się jeszcze raz i nie mógłbyś wybrać swojej płci, rasy, orientacji i klasy społecznej, ale mógłbyś wybrać miejsce, to gdzie chciałbyś się urodzić? Czy jest na ziemi miejsce, gdzie twoja rasa czy płeć nie definiują Cię jako osoby? Ot, klasyczne pytanie o utopię. Z odpowiedzią jak zwykle zawieszoną w westchnieniach i a gdyby tak. Załóżmy jednak na moment, że takie miejsce istnieje. Tylko na moment, bo przy dłuższym istnieniu ogromna fala imigracji do naszej utopii natychmiast zachwiałyby jej gospodarkę, a napad turystów zniszczyłby naturalny ekosystem. Chrońmy utopię, stwórzmy ją tylko na czas czytania tego tekstu, (który w zawodowej gazecie zostałby wpisany w prawym górnym rogu strony, ażeby czytelnik się przygotował mentalnie).



W Utopii jesteśmy neutralni społecznie jako równi sobie w każdym aspekcie. Zawieszamy definicje. Percepcja świata jest wolna od obciążeń, opiera się wyłącznie na obiektywnych kryteriach. Zakładamy pełną wolność jednostki. Ale nawet przy całkowitej abstrakcji materii w której się poruszamy, nie możemy zapominać, że każda kraina ma swój język. A język nie jest neutralny i wiemy to nie od dziś. To, że jesteśmy jego niewolnikami w nazywaniu i definiowaniu świata jest oczywiste i po wielokroć potwierdzone przez studentów językoznawstwa.  Postrzegamy świat przez pryzmat języka, którym go opisujemy – inaczej nie umiemy. Ale co się dzieje z człowiekiem, który staje się niewolnikiem więcej niż jednego języka? Nawet jeżeli jest on idealnym obywatelem Utopii, Utopianinem doskonałym, którego umysł wydaje się wolny, to dopiero zaczyna się bal.  

Michelangelo Pistoletto - Autoritratto Oro
Nie uważam, że ktokolwiek może mieć w pełni ukształtowaną tożsamość, bo podobnie jak reszta rzeczywistości, tożsamość i osobowość to substancje płynne. Zmienia się pod wpływem czynników zewnętrznych i wewnętrznych w szalonym wirze kuli ziemskiej i czasoprzestrzeni. Każdy z elementów tego kim jestem może się zmienić w jednej chwili, wystarczy choćby mała zmiana proporcji czy akcentów. Jak mam zdecydować co mnie definiuje? Kim jestem? Zadałam to pytanie kilkunastu osobom mojego pokolenia w ramach pracy nad spektaklem. W większości wypadków odpowiedź brzmiała „nie wiem”, „jestem tym, co mnie otacza”. Odpowiedzi mojego pokolenia to temat na osobny wielostronicowy esej. Co jest jednak najciekawsze to obserwacja płynności tożsamości lub osobowości przy zmianie języka. A przynajmniej jej postrzegania.

Joseph Kossuth - One and three chairs

Rzecz w tym, że przestajesz wiedzieć kim jesteś jeśli stół przestaje być tylko stołem, a staje się jednocześnie tablem, tablę, tavolą, tabellem, bordem, tablazatem. Bo istnieją też miliony wersji nas samych, każda trochę inna w zależności od medium komunikacji. Czy istnieje wersja oryginalna? Zakładam, że jest nią ta w języku ojczystym. Ta, w której są zaprogramowane Twoje emocje i uczucia, w której działa pierwotna pamięć. Oczywiście, można się zaangażować emocjonalnie i mieć tysiąc wspomnień w obcym języku, ale to już jest wersja Ciebie 2.0. Wyższy level. Wyższa świadomość. Inna część mózgu. Coś innego. Nowa ja.

Są słowa, które w języku ojczystym (albo matczynym) są obrzydliwe, potworne, słodkie, gorzkie, ekscytujące, wzruszające. Każdy ma swoje. Osobiście uważam za niewymawialne słowa „pacha” oraz „wycieczka”, wzbudzają mój nieskończony wstręt. Ich odpowiedniki, których dziś używam, „ascella” i „escursione”, nie robią na mnie takiego wrażenia. Są w obcych językach słowa głupio brzmiące, śmieszne, są też bardzo przyjemne. Jasne, są też ohydne. Ale dystans od emocjonalnego naładowania pozwala nieraz w obcym języku przeprowadzić rozmowę, którą w domu wrodzony wstyd zatrzymałby ci w gardle. Jednak dystans to jedno, a zmiana osobowości to drugie.  Zmiany w mózgu. Transformacja. Powolna ewolucja, której prawie nie zauważasz. Ale któregoś dnia budzisz się jako ktoś inny.

Gdybym miała pokrótce opisać mój pamiętnik z zapomnienia, przeszłabym przez następujące fazy:

Dzień pierwszy: panika, muszę skonstruować zdanie. O panie, muszę powiedzieć to na głos. Ale co będzie jeśli mi odpowiedzą i nie zrozumiem? O Jezusie na niebiosach, jak było „proszę mówić wolniej”.

Dzień drugi: kupiłabym chleb, ale jest tylko za ladą, więc kupię ten chrupki wasa. Nawet lepiej, trochę schudnę.
Dzień siódmy: czy są tu jacyś Polacy?
Dzień trzydziesty, dwie butelki wina: mówię płynnie, nic mnie nie zatrzyma w opowiedzeniu wam całego mojego życia!
Dzień sto trzydziesty:  jak mnie coś zaboli to wołam „aja!”, jak mnie coś zdziwi to wołam „madonna!”. Ogólnie wołam i gestykuluję znacznie więcej.
Dzień dwieście trzydziesty:  jak to było po polsku?

Od pierwszego „jak to było po polsku” wchodzi się w fazę transformacji z siebie oryginalnego do wersji 2.0. Z czasem zaczyna się wtrącać spontaniczne „donc”, „entonces”, „allora”, czytać z akcentem jakbyś dostał udaru, przesadnie długo jąkać się przy prostych pytaniach, bo odpowiedź konstruujesz w kilku oprogramowaniach mózgowych jednocześnie.  A jeszcze ci na koniec powiedzą, że się snobujesz. Ach, gdyby to była nasza Utopia...
Ale nawet Utopianie, jeśli przestają myśleć po utopiańsku, to już nie są do końca Utopianami. Bo jedno obce słowo czasami wbija się jak gwóźdź w stare dobre utopiańskie słowo i całkowicie je zastępuje. Poczciwe utopiańskie słowo znika z pamięci, razem z cząstką utopiańskiej osobowości.  Utopianin zaczyna myśleć mieszanką języków, sam staje się mieszańcem. I na pytanie „kim jesteś” odpowie inaczej jeśli zacznie od „jestem…”, a inaczej jeśli od „je suis…”, a lepiej sobie nie wyobrażać co powie po „En vagyok…”. Nawet jeśli wszystkie cechy Utopianina pozostają neutralne, to świat wokół niego jest inny jeśli jest „worldem” lub „mondem”. I jego percepcja świata ewoluuje do światomondoworldu. Rozwój, poszerzenie horyzontów, otwarcie na innych, nowa perspektywa – światomondoworld to jest cudowne zjawisko.  Ale zawsze punktem wyjścia będzie jego utopiańskie pochodzenie. Choćby się zaparł wszystkiego i nigdy więcej nie użył żadnego starego, dobrego utopiańskiego słowa.

Cała ta gadka jest jak wielki Mufasa pośród chmur, jak Duch Hamleta, który woła „pamiętaj kim jesteś!!!”. Ale ja pamiętam, doskonale pamiętam, bo moja polskość raz po raz mnie zaskakuje. Mój dom wyskakuje zza krzaka ni stąd ni zowąd. Jest jak pieprzyk na skórze – możesz udawać, że go nie widzisz, ale on tam jest. I siedzi i się na ciebie gapi. Możesz usunąć, ale zostanie blizna. Możesz się spalić na heban, ale lekki zarys zostanie. Więc będę patrzeć na stół, a on będzie z powyłamywanymi nogami. Będę patrzeć na grusze i myśleć, że ciche jakieś. Będę gapić się przez okno, ale za to z jaką nostalgią. Jak z małej szklaneczki to na raz. Więc jeśli mogłabym się urodzić jeszcze raz i nie mogłabym wybrać płci, rasy, orientacji, klasy społecznej, ale mogłabym wybrać miejsce to i tak to miejsce i jego język zdefiniowałyby mnie do bólu.
PUF! Zniknęła Utopia.

Eugenio Barba
Z drugiej mańki. Miałam zaszczyt spotkać osobiście grande maestro, Eugenio Barbę, na warsztatach w malutkiej włoskiej miejscowości około stu kilometrów na północny wschód do Rzymu. Gdy nadawano mu honorowe obywatelstwo tejże mieścinki, gdzie żyje więcej kotów niż ludzi, a mury pamiętają czasy Giotta, opowiedział nam ze wzruszeniem o swoim doświadczeniu emigracji. Emigrant pozbawia się domu z wyboru. Z dnia na dzień staje się idiotą, bo proszą go żeby podał młotek, a on podaje kwiaty. Doświadcza poniżenia i wykluczenia, bo świat nazywa się teraz nieznanym imieniem i wymyka się z jego zasięgu. Samotność zamkniętych ust otoczonych hałaśliwym gwarem rozmów i wybuchów śmiechu – ale ten żart nie dla Ciebie, nie czaisz, to się nie pośmiejesz. Boki zrywać. (Dlaczego się mówi boki zrywać?)
Eugenio Barba mówi w siedmiu językach, czyli w żadnym. Bo własnego jakby zapomniał, musi minąć chwila, zresztą sam włoski już nie wystarcza. Zrobił miejsce w umyśle na młotki i kwiaty w sześciu innych wersjach, ale nigdy nie zasymilował się do końca z cudzą mową, by móc w niej wyrazić wszystko. Brakuje języka. Są koncepty, które należą do miejsca, nieprzetłumaczalne i niezrozumiałe gdzieś indziej.


 Maestro znalazł drogę wyjścia. Jego ojczyzną stali się inni ludzie – tacy sami wysiedleńcy jak on, teatralni wariaci mówiący różnymi odmianami tej samej absurdalnej papki języków. Każdy z nich jest obywatelem jakiegoś państwa, ale w rzeczywistości wszyscy są daleko poza prostą klasyfikacją.  Czy można powiedzieć, że przekroczyli granicę językowego niewolnictwa? Stworzyli zawieszoną w eterze utopię, która nie ma konkretnego terenu? Robią teatr, który stał się ich językiem komunikacji z resztą świata, z każdym jego zakątkiem. I co więcej każdy coś z tego komunikatu rozumie w swoim własnym języku. Ot, antropologia teatru – wspólne dla całej ludzkiej rasy perfomanse, które rozumiemy podskórnie, jaszczurzą częścią mózgu z tysiąca lat przed wieżą Babel. Eugenio Barba przez rytuał doszedł do istoty człowieczeństwa, którą opowiada swoim ponadnarodowym dialektem. I oto, zatacza koło na tej drodze – mała włoska mieścinka nadaje mu obywatelstwo, chcąc być dla niego kolejnym, wybranym domem.

A zatem kim jestem? I przez co się mogę definiować? Chyba tylko przez samo człowieczeństwo, przez bycie tą jaszczurką co jakimś trafem wie co znaczą łzy i ręce wzniesione do nieba. Przez to, że moja krew jest czerwona, że słońce wypala w mojej skórze piegi, że kocham i że się boję, i że mam matkę i że kiedyś umrę. Żeby zacząć cokolwiek rozumieć, muszę się cofnąć do wersji basic. Wersja oryginalna mojego oprogramowania, nie mówiąc już o wersji 2.0. wprawia mnie w zakłopotanie wobec wielości w jedności mojego istnienia.  Ale teraz, by odetchnąć na moment, zatrzymuję się na samym istnieniu.
*
Powiedzmy, że ja to ja, mogę sobie pocierpieć na skonfundowanie. Gorzej, że  czasem mam wrażenie, że wszyscy się pogubili w mnogości tożsamości, samo piękno istnienia i jego kontemplacja to zdecydowanie za mało, więc łapią się jednego pewniaka jak orzeł, kotwica, gwiazdki w kółeczku, gwiazdki na kwadracie, krzyże, tęcze, sierpy młoty i żelazne płoty, i trzymają się mocno i dyndają pokrzykując na tych co dyndają obok i zapominają, że koniec końców są tylko jaszczurkami biegającymi po piętrach wieży Babel.


                                                            
miron białoszewski



niedziela, 18 sierpnia 2019

Anna Kozłowska - Robert Redford: golden boy appearance





Niebieskie spojrzenie, słoneczny blond bujnie roztrzepanych włosów, sylwetka uniwersyteckiego bejsbolisty. I mocna szczęka ze śnieżnobiałymi zębami amerykańskiego sukcesu. Dodajmy do tego lawinę wdzięku i uśmiech, który rozchodzi się po całym ciele rozanielonej nim kobiety. Złoty chłopiec z Kalifornii. To wygląd zdefiniował jego bycie przed kamerą. „Najbardziej obiecujący nowy aktor” - Złoty Glob za jedną z pierwszych ważnych ról w 1966 roku – „Ciemna strona sławy” z Natalie Wood. A potem już tylko kolejne sukcesy. Głównie jednak jako tego najpiękniejszego, najprzystojniejszego. Cóż z takim wyglądem trudno nie być „cute”. Role jednak budował nie tylko na szelmowskich minach. Zwłaszcza te politycznie zaangażowane dały szansę na głębszą wypowiedź. Ale też zdarzyło mu się dostać nominację do Złotej Maliny jako najgorszy aktor w „Niemoralnej propozycji”, choć wiele oglądających bardzo chętnie zamieniło by się z Demi Moore, nawet bez tego miliona za noc… Oscara otrzymał za reżyserię filmu „Zwyczajni ludzie” i nominację za reżyserię filmu „Quiz Show”. W 2002 roku odebrał honorowego Oscara za całokształt. Jest też inicjatorem ważnego festiwalu kina niezależnego Sundance Film Festiwal. 7 sierpnia 2018 ogłosił, że kończy karierę. A ledwie skończył osiemdziesiątkę! Ale skoro już w filmie nie zagra, to przyjrzyjmy się tym najbardziej redfordowskim rolom w jego karierze:



Boso w parku / Barefoot in the Park, reż. Gene Saks, 1967
Błaha komedyjka o tarapatach młodziutkiego małżeństwa. Temperamentna Jane Fonda i Robert Redford jako nieskazitelnie poprawny chłopiec z dobrego domu z aspiracjami na karierę nowojorskiego prawnika. Ale w brawurowo zagranej scenie, gdy sponiewierany alkoholem boso biega po parku, a potem szamoce się na dachu, pokazał, że złoty chłopiec z Kalifornii oprócz urody ma również sporo talentu.


Butch Cassidy i Sundance Kid / Butch Cassidy and Sundance Kid, reż. George Roy Hill, 1969   
Film legenda. Dwie ikony kina w jednym kadrze. Nie często przydarza się w kinie tak iskrząca para. Są jak marzenie o ludzkiej przyjaźni. Duet wyśmienity. Z pozoru lekki i zabawny, ale jednak z olbrzymią dawką życiowego ciężaru.


Kandydat/ The Candidate, reż. Michael Ritchie, 1972
Cała prawda o amerykańskiej polityce. Przeanalizowana kampania wyborcza i wymagania wobec kandydata. Machina ruszyła i coś musi napędzać jej tryby. Świetna kreacja Redforda, którego bohater powoli grzęźnie w tej papce. Zanim zachwyciły „Idy marcowe” był „Kandydat”!


Tacy byliśmy / The Way We Were, reż. Sydney Pollack, 1973
No niestety, w tym filmie wygląda jak najpiękniejsze stworzenie świata. Boski Apollo albo którykolwiek z cudów świata. Nawet politycznie zaangażowana intelektualistka (Barbra Streisand) straci dla niego głowę. Bo któż by nie stracił. Ale Redfordowi udaje się jeszcze sporo opowiedzieć o uprzywilejowanym białym mężczyźnie z dobrej szkoły w amerykańskich powojennych czasach. O rozterkach, wyborach, konsekwencjach.


Żądło / The Sting, reż. George Roy Hill, 1973 
Klasyka kina gangsterskiego. I znów Redford i Newman. Zawadiackie śliczne chłopaki, którzy rozumieją się bez słów. I bawią się z brawurową fantazją. Nic nie robi lepiej niż pointa tego filmu!  


Wielki Gatsby / The Great Gatsby, reż. Jay Clayton, 1974
Boskie wcielenie Gatsbiego. Elegancki. Piękny. Bogaty. Lekko nieobecny. Niezrozumiany. Redford doskonale nosi wytworne garnitury. Ale w tym filmie równie dobrze nosi w sobie cień zmarnowanego pokolenia, które tak dotkliwe opisał Fitzgerald. Golden boy kina podskórnie czuje „pięknych i przeklętych” golden boya literatury.



Trzy dni kondora / Three Days of the Condor, reż. Sydney Pollack, 1975
Redford umie budować napięcie. Mroźne przenikliwe oczy, lekki niepokój i już jesteśmy cali w strachu. Osaczeni. Thriller polityczny to wymarzone okoliczności dla aktorskich działań Redforda. Mało tekstów, mnóstwo emocjonujących spojrzeń.



Wszyscy ludzie prezydenta / All the President's Men, reż. Allan J. Pakula, 1976
Kino polityczne w najlepszym wydaniu. W znakomitym duecie z Dustinem Hoffmanem doprowadzą do wybuchu afery Watergate. Inteligentni, przenikliwi, dociekliwi. I nieustraszeni. Takich dziennikarzy potrzebuje świat.



Więzień Brubaker /Brubaker, reż. Stuart Rosenberg, 1980
Brubaker jako nowy naczelnik więzienia trafia tam najpierw jako zwykły więzień. Dzięki temu odkrywa wszelkie mroki tego miejsca. I staje do walki z korupcją, brakiem moralności i brutalnością. Sam przeciw wszystkim, by naprawić zło. Wstrząsnąć sumieniem Ameryki. Redford – idealista.



Pożegnanie z Afryką / Out of Africa, reż. Sydney Pollack, 1985
Takie piękne antidotum na złego męża. Męski jak z Hemingwaya. Z pełną listą kobiecych wymagań: zaradny, opiekuńczy, dowcipny, seksowny. Ale nieuchwytny. Bo z pasją. Ach i to najbardziej romantyczne mycie włosów w historii kina…

Zawód szpieg / Spy Game, reż. Tony Scott, 2001
Spotkanie dwóch uroczych złotych chłopców w jednym filmie. I pięknej historii o sile miłości i o sile męskiej przyjaźni. Ale ten film to sztafeta pokoleń. Tak jakby pogodzony z upływem czasu Redford przekazywał młodszemu koledze swoje miejsce. Stary mistrz uczy młodzika fruwać. Świetnie się panowie razem komponują.

Wszystko stracone / All Is Lost, reż. J. C. Chandor, 2013
Monodram. Bez słów. Wymarzona rola dla aktora, który nic już nie musi udowadniać. Sam przed kamerą. Zmierzony z żywiołem wody i własną psychiką. Walczy o przetrwanie. Stary (czytaj: mądry) wilk morski nie potrzebuje ani słów ani innych ludzi, by opowiedzieć o ludzkiej egzystencji. Wszystko wypisane na twarzy, w mimice, w spojrzeniu. I tak delikatnie niknie światło w jego oczach.



Gentelman z rewolwerem / The Old Man & the Gun, reż. David Lowery, 2018
Rola na pożegnanie. Z kinem i własnym wizerunkiem. I oczywiście z uroczym przymrużeniem oka. Cudowny powrót do czasów złodziejaszków w dobrze skrojonych marynarkach, którzy rabują banki z „dzień dobry” i z szarmanckim uśmiechem. Nostalgiczny.  A 80-letni Redford wciąż z wdziękiem, którego zagrać się nie da. Z tym trzeba się urodzić.




poniedziałek, 8 kwietnia 2019

Anna Kozłowska - Kapitanie, mój Kapitanie



„Kapitanie, mój Kapitanie” – tak zwracali się uczniowie do fascynującego profesora literatury w „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów” cytując wiersz Walta Whitmana. I dziś myślę do kogo z moich byłych profesorów mogłabym skierować takie słowa. Gdy wokół nas toczy się batalia o edukację i status nauczyciela przypomniałam sobie własne szkolne zmagania. I cóż, dane mi było doświadczyć peerelowskiej szkoły z marnymi politycznymi kreaturami, ale na całe szczęście spotkałam także wspaniałych ludzi z pasją, którzy chcieli dzielić się swoją wiedzą i życiowym doświadczeniem. Pomyślałam też o filmach, które krążą wokół szkolnych tematów. Większość z nich posługuje się schematem: nauczyciel trafia w trudne miejsce i przezwycięża kłopoty. Czasem walczy z trudną młodzieżą, czasem z systemem edukacji i przełożonymi, a czasem z samym sobą. I nie zawsze kończy się to happy endem. Ale zawsze zostają ważne pytania: jak prowokować do niezależnego myślenia, jak zarazić pasją, jak mądrze podać rękę, jak nie narzucać światopoglądu, a tylko pozwolić by samodzielnie się kształtował, jak uczyć, żeby nie zaszkodzić…  Bo nauczycieli pamięta się całe życie, tak samo dobrych jak i złych niestety! I oto kilka przykładów:


 

Stowarzyszenie Umarłych Poetów (Dead Poets Society), reż. Peter Weir, 1989
Do skostniałej instytucji trafia profesor z pasją i próbuje sprowokować uczniów do samodzielnego myślenia, pokazać im ich prawo do wolności i buntu. I wskrzesić rozkosz czytania i rozumienia poezji. Każdy by chciał spotkać takiego nauczyciela jak Robin Williams w tym filmie. Szkoda, że tak późno przychodzi nam zrozumieć słowa: „Rwijcie pąki swoich róż, póki jeszcze możecie"…















Szkolny chwyt (Half Nelson), reż. Ryan Fleck, 2006
Niezbyt poukładany młody nauczyciel próbuje ogarnąć swoje życie. Zero szans na pedagoga roku, a wręcz przeciwnie. A jednak mówi swoim uczniom ważne rzeczy i nie chce od nich wiedzy i faktów, tylko myślenia. Bo jak inaczej uczyć o historii ruchów w obronie praw człowieka? Plus Ryan Gosling z pierwszą nominacją do Oscara za główną rolę!














Pan od muzyki (Les Choristes), reż. Christophe Barratier, 2004
Bezrobotny nauczyciel muzyki, w tej roli uroczy Gérard Jugnot, trafia do poprawczaka na prowincji. Hmm, tam chyba nie ma chętnych na lekcje muzyki. A najgorszy gagatek ma najpiękniejszy głos. Czy muzyka „złagodzi obyczaje”? Wzruszający i poruszający film, taki do popłakania. I nominacja do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny.













Młodzi gniewni (Dangerous Minds), reż. John N. Smith, 1995
Historia oparta na faktach. Była oficerka marines trafia do publicznego liceum przed oblicze „trudnej młodzieży”. Jak dać młodym ludziom poczucie własnej wartości, nadzieję na lepszą przyszłość, nauczyć szacunku? A jeśli jest się filigranową Michelle Pfeiffer to od czego zacząć?















Carte Blanche, reż. Jacek Lusiński, 2015
Prawdziwa historia z lubelskiego liceum! Nauczyciel z pasją, który traci wzrok, ale nie odpowiedzialność za uczniów. Plus Andrzej Chyra jako charyzmatyczny profesor z powołania.



















Uśmiech Mony Lizy (Mona Lisa Smile), reż. Mike Newell, 2003
Lata 50. Julia Roberts jako nauczycielka sztuki w elitarnej szkole dla dziewcząt próbuje pokazać im szerszą perspektywą na przyszłość niż zdobycie męża i prowadzenie domu. Dydaktyczne i przewidywalne, ale wciąż ważne dla kobiet walczących o niezależność.














Notatki o skandalu (Notes on a Scandal), reż. Richard Eyre, 2006
Dramat psychologiczny na „trudny szkolny temat”, a może nawet thriller, bo nieźle trzyma w napięciu. Nauczycielka sztuki nawiązuje romans ze swoim uczniem. Obserwuje to jej starsza przyjaciółka… Mistrzowsko zagrane przez obie aktorki: Cate Blanchett i Judi Dench.
















Buntownik z wyboru (Good Will Hunting), reż. Gus Van Sant, 1997
Ważny film o tym, że młody człowiek potrzebuje nauczyciela-przewodnika. I ważny film o uważności profesorów na tlące się talenty. Żeby nie przegapić tej iskry! Znakomita obsada i Oscar za scenariusz dla Matta Damona i Bena Afflecka, którzy podbili Hollywood.















Z dystansu (Detachment), reż. Tony Kaye, 2011
Adrien Brody jako nauczyciel na zastępstwa zawsze trzyma się z daleka, do nikogo ani niczego się nie przywiązuje. Ale czy bez przywiązania można być dobrym nauczycielem? No i przede wszystkim, kto i dlaczego jest dobrym nauczycielem?
















Koncert na 50 serc (Music of the Heart), reż. Wes Crawen, 1999
Ckliwe, ale z Meryl Streep, która nie poddaje się nigdy! A zwłaszcza jako utalentowana skrzypaczka i zdradzona żona, która ma uczyć muzyki biedne dzieci z Harlemu… To również film o tym, ile może zdziałać sztuka.
















Harry Potter i Minerwa McGonagall Maggie Smith i wszystko jasne!