Wiemy wszyscy, że pierwsze wrażenie jest bardzo istotne, oczywistym więc było, że temat tego tekstu też musi być niezwykle ważny. A trudno o ważniejszą dla mnie rzecz niż Warszawa. Rok temu kolega z Węgier spytał czemu tak chwalę moje miasto i nie chcę uznać wyższości piękniejszego i nie zniszczonego w czasie wojny Krakowa. Bez zastanowienia odpowiedziałam: 'Kraków ma może mury. Ale Warszawa – duszę.' Pozwólcie, że rozwinę.
Dwa razy znany jest historii przypadek celowego starcia miasta z powierzchni ziemi. Pierwszy sięga II wieku przed Chrystusem. Chodzi oczywiście o Kartaginę. Nie na darmo każde spotkanie rzymskiego senatu kończył Kato Stary stwierdzeniem, że Kartaginę należy zniszczyć. Rzym usunął ją z powierzchni globu, ziemię po niej przeorał i posypał solą, żeby nic więcej na niej nie powstało. Kartagina zginęła trochę z zazdrości o jej sukces, a trochę przez obawę o zagrożenie jakie niosło jej rośnięcie w siłę. I czy dziś, ktoś poza archeologami w Tunezji wie gdzie dokładnie była i jak wyglądała niegdyś tak potężna Kartagina?
Drugie miasto to Warszawa. Musiała zginąć za karę, że jej mieszkańcy pragnęli wolności, buntowali się wobec okrutnego reżimu i umierali za nią. I stało się. Niemcy postarali się, by nie pozostawić kamienia na kamieniu. A jednak, czy jest jakiś Polak, który nie wie gdzie jest to miasto obrócone w proch zaledwie 70 lat temu? Z każdego kamienia Warszawy, ze wszystkich śladów komunistycznej zabudowy, z każdej rekonstrukcji próbującej wrócić do tego, co było przed wojną w stolicy przebija się siła Warszawy. Siła miasta, które podźwignęło się z ruin, żeby po kilkudziesięciu latach stać się pełnoprawną, wcale nie zacofaną, pełną życia i perspektyw stolicą europejską. Myślę, że nie pozostała dłużną tym, którzy wierzyli, że warto wybudować ją po raz drugi.
Urodziłam się tutaj i chociaż nie jestem warszawianką z dziada i pradziada, myślę, że to może nawet sprawiło, że bardziej pokochałam to miasto. Moi rodzice, którzy w stolicy zamieszkali dopiero na studiach przez cały czas mojego dorastania pozostawali pod jej ogromnym urokiem. Byli jednocześnie wdzięczni Warszawie za to, jak ochoczo przyjęła ich w poczet swoich obywateli i zachwyceni tym, jaki ekscytujący, kolorowy świat przed nimi otworzyła. Nie szczędzili więc starań, aby swoim dzieciom pokazać ją od jak najlepszej strony. Od strony jej kultury.
Pamiętam poranki z ciocią Jadzią w filharmonii i pamiętam lekcje w Zamku Królewskim, gdzie wcielaliśmy się w królewskich skarbników czy nadwornych tkaczy. Pamiętam, że zajmowało mi 7 sekund okrążenie kolumny Zygmunta. Ceną jaką musiałam zapłacić, żeby tata mierzył mi czas, było tylko zapamiętanie, że to tam na górze to był król, który przeniósł stolicę z Krakowa do Warszawy. Tanio, prawda?
Któregoś dnia, miałam wtedy 15 lat, na moim biurku pojawiła się książka. Gruba, czarna okładka i intrygujący tytuł: „Zły''. To była moja decyzja. Wezmę i przeczytam albo oddam tacie mówiąc, że chyba coś u mnie zostawił. Nie wiem co by ze mną było gdybym wybrała drugą opcję. Pewnie musiałabym żyć bez ulubionej książki.
'Złego' napisał Leopold Tyrmand, dziennikarz, miłośnik i znawca jazzu, Warszawiak. Nie zdradzając zbyt wiele z fabuły powiem w skrócie, że książka opowiada o życiu powojennej Warszawy, Warszawy lat 50-tych, która powoli już dźwiga się z ruiny. Jak to zwykle w trudnych czasach w mieście panuje chaos i bezprawie. Jednak w zorganizowanej grupie stołecznej łobuzerii ktoś zaczyna siać ferment. Nie wiadomo czy jest to jeden człowiek czy wielu, dość, że na każdym kroku ostro rozprawia się z ulicznymi rzezimieszkami powodując niemało komplikacji. Nic więc dziwnego, że wszyscy postanawiają go szukać. Poszkodowani, policja, prasa.
Poza wątkiem kryminalnym znajdziemy u Tyrmanda i historię miłości i piękną przyjaźń i bohaterstwo. Pisarz zabiera nas w różne miejsca, przedstawia rozmaitych ludzi, wprowadza w zawiłe intrygi i wprawia w podziw lub przerażenie postacią niewidzialnego 'Złego'. No dobrze, można by powiedzieć, ale w czym doszukiwać się tu arcydzieła? Takie rzeczy potrafi porządny kryminał czy romans z wyższej półki. Nie będę próbować wyjaśnić, co tę książkę odróżnia od wielu powstałych w tym gatunku, skoro pewien dużo mądrzejszy ode mnie człowiek zrobił to już dawno. Przytoczę zatem tylko słowa Gombrowicza: 'Powieść kryminalna, romans brukowy? Ależ tak i gorzej nawet: romans z bruku zrujnowanego, z ruin i rozdołów. A jednak to lśni, tryska, brzmi, śpiewa...'
Nie zagadką Tyrmand podbija tyle serc. Nie romantycznością. Tylko atmosferą jaka tryska z napisanych przez niego zdań. Autor zrobił coś zupełnie nieprawdopodobnego. Między wierszami 'brukowej' powieści opisał Ducha stolicy. Potrafił sprawić, że czytając 'Złego' w Warszawskim tramwaju nagle cofamy się o 60 lat i czekamy tylko, aż za oknem pokaże się kolejka po mięso tuż obok ruin jakiejś kamienicy. I jesteśmy rozczarowani, że to się nie dzieje. Z każdej strony promienieje radość z bycia mieszkańcem tej ukochanej, poczciwej Warszawy. Po przeczytaniu tej powieści idzie się ulicą i nagle się rozumie. Jak to z tą Czerniakowską. Co z tym placem Zbawiciela. Czemu tak ten Pałac Kultury i MDM. Nagle, z chwili na chwilę, zaczyna się rozumieć Warszawę.
Mija 70 lat od Powstania Warszawskiego. Nie chciałam poruszać tego wątku, żeby nie popaść w jakże kuszącą dygresję zastanawiania się nad sensem i konsekwencjami i nie obudzić się nagle po skończeniu recenzji „Miasta 44''. Ale wspominam o tym, żeby zaznaczyć, że to jeszcze inna rocznica. 70 lat temu Warszawa nie tylko upadła. 70 lat temu Warszawa powstała.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz