Bożyszcza
kobiet, ideały mężczyzn. Wzory dla kobiet, marzenia mężczyzn. Są na świecie
tacy ludzie, których ubóstwiamy z najróżniejszych względów. Świadomie używam
czasu teraźniejszego, bo nawet jeśli nie chodzą już po ziemskim padole, to SĄ.
Na zawsze obecni poprzez swoją legendę, wiecznie żywi przez swoją (wszelką)
twórczość. Moim ulubionym metafizycznym przesądem jest wiara w to, że artysta
zostawia w swoim dziele część duszy. A gdy my sięgamy do tego dzieła, jego duch pojawia się u naszego boku, towarzyszy
nam choć przez chwilę. Zwłaszcza, że bardzo często dopiero duchy mają szansę na
"przeżycie" swoich pięciu minut sławy. W niektórych przypadkach pięć
minut zamienia się w masowe i po wszechczasy uznanie. Taki Van Gogh za życia sprzedał jeden
obraz, a teraz jego rysunki są warte miliony...
Jeśli
chodzi o Stasia (pozwalam sobie na poufałość, bo jeśli wierzyć przesądowi,
spędzamy ze sobą mnóstwo czasu), można śmiało powiedzieć, że i on, dopiero po
wielu latach od śmierci, został należycie doceniony. Może nie jako bożyszcze,
bo te zęby... ale na pewno jako artysta pełną gębą. Kiedy chodził po Krupówkach
jako słynny wariat, był raczej atrakcją turystyczną. Trochę jak zabawny błazen,
który wymyśla stwory nie z tej ziemi, opowiada fantastyczne historie o jakimś
końcu cywilizacji, a w tym czasie poważni ludzie zajmują się poważną pracą. Co
zostało po poważnych ludziach... nie będę się zagłębiać w złośliwości. Ważne
jest to, że po Stasiu zostało mnóstwo - od niepokojącego malarstwa przez
intrygujące teksty po głęboką filozofię. (I jak on sam zwykł mówić, bez
filozofii wszystko byłoby gównem. Myśl może nazbyt radykalna, aczkolwiek
istotna w postrzeganiu jego osoby.) Czy znajdziemy drugiego tak wszechstronnego
polskiego artystę, który na każdym polu tworzył dzieła wysokiej jakości? Nie
chodzi wyłącznie o ilość, ale o niepowtarzalny styl i bardzo bardzo ważną
refleksję, zwłaszcza dla naszego społeczeństwa. Ba, dla całej naszej powojennej
cywilizacji!
Za
co kochamy Witkacego? Za szaleństwa? Za bezkompromisowość? Podoba nam się jego
sposób "walenia prosto z mostu", nazywania przyjaciół gówniarzami,
tak samo jak szalejemy z ekscytacji czytając Tuwima, który każe całemu światu
pocałować go w dupę. Czy tylko to? Niektórzy jeszcze pamiętają, że oznaczał
obrazy symbolami używek, pod wpływem których malował. Ach, no tak, ten uroczy narkoman, co się
kochał w peyotlu. W peyotlu zażywanym wyłącznie w obecności lekarza, dla
eksperymentu nad percepcją. Uwielbiamy go za nietuzinkowość, za to, że robił
wyjątkowo głupie miny do zdjęć (często selfie), za listy do żony i pocałunki w
metafizyczny pępek. Każdy rodzaj i powód tej adoracji jest słuszny, zrozumiały
i powinien być jak najbardziej kultywowany. Tylko czy czasem nie zamienia się
znowu w uwielbienie dla błazna?
Staś,
którego kochamy, chciał przede wszystkim coś nam powiedzieć. Chciał nas ostrzec
przed tym, w czym tkwimy po same uszy. W świecie, w którym jedyne miejsce dla
jednostek metafizycznych to więzienie lub szpital wariatów. W którym nikt nie
szuka Tajemnicy Istnienia. W którym przeżycia metafizyczne nie mają
najmniejszego znaczenia, bo liczy się głównie nowy Iphone albo selfie na
Instagramie. Jeśli naprawdę chcemy świętować jego 131. urodziny, róbmy to
poprzez zrozumienie jego refleksji, jego wiadomości, którą wykrzykuje każdym
kawałkiem swojej duszy, który tu zostawił. Bo wiemy, czym będzie to wszystko
bez filozofii.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz