środa, 24 lutego 2016

Kamila Straszyńska - Dla Stasia



Bożyszcza kobiet, ideały mężczyzn. Wzory dla kobiet, marzenia mężczyzn. Są na świecie tacy ludzie, których ubóstwiamy z najróżniejszych względów. Świadomie używam czasu teraźniejszego, bo nawet jeśli nie chodzą już po ziemskim padole, to SĄ. Na zawsze obecni poprzez swoją legendę, wiecznie żywi przez swoją (wszelką) twórczość. Moim ulubionym metafizycznym przesądem jest wiara w to, że artysta zostawia w swoim dziele część duszy. A gdy my sięgamy do tego dzieła,  jego duch pojawia się u naszego boku, towarzyszy nam choć przez chwilę. Zwłaszcza, że bardzo często dopiero duchy mają szansę na "przeżycie" swoich pięciu minut sławy. W niektórych przypadkach pięć minut zamienia się w masowe i po wszechczasy  uznanie. Taki Van Gogh za życia sprzedał jeden obraz, a teraz jego rysunki są warte miliony...

Jeśli chodzi o Stasia (pozwalam sobie na poufałość, bo jeśli wierzyć przesądowi, spędzamy ze sobą mnóstwo czasu), można śmiało powiedzieć, że i on, dopiero po wielu latach od śmierci, został należycie doceniony. Może nie jako bożyszcze, bo te zęby... ale na pewno jako artysta pełną gębą. Kiedy chodził po Krupówkach jako słynny wariat, był raczej atrakcją turystyczną. Trochę jak zabawny błazen, który wymyśla stwory nie z tej ziemi, opowiada fantastyczne historie o jakimś końcu cywilizacji, a w tym czasie poważni ludzie zajmują się poważną pracą. Co zostało po poważnych ludziach... nie będę się zagłębiać w złośliwości. Ważne jest to, że po Stasiu zostało mnóstwo - od niepokojącego malarstwa przez intrygujące teksty po głęboką filozofię. (I jak on sam zwykł mówić, bez filozofii wszystko byłoby gównem. Myśl może nazbyt radykalna, aczkolwiek istotna w postrzeganiu jego osoby.) Czy znajdziemy drugiego tak wszechstronnego polskiego artystę, który na każdym polu tworzył dzieła wysokiej jakości? Nie chodzi wyłącznie o ilość, ale o niepowtarzalny styl i bardzo bardzo ważną refleksję, zwłaszcza dla naszego społeczeństwa. Ba, dla całej naszej powojennej cywilizacji!

Za co kochamy Witkacego? Za szaleństwa? Za bezkompromisowość? Podoba nam się jego sposób "walenia prosto z mostu", nazywania przyjaciół gówniarzami, tak samo jak szalejemy z ekscytacji czytając Tuwima, który każe całemu światu pocałować go w dupę. Czy tylko to? Niektórzy jeszcze pamiętają, że oznaczał obrazy symbolami używek, pod wpływem których malował.  Ach, no tak, ten uroczy narkoman, co się kochał w peyotlu. W peyotlu zażywanym wyłącznie w obecności lekarza, dla eksperymentu nad percepcją. Uwielbiamy go za nietuzinkowość, za to, że robił wyjątkowo głupie miny do zdjęć (często selfie), za listy do żony i pocałunki w metafizyczny pępek. Każdy rodzaj i powód tej adoracji jest słuszny, zrozumiały i powinien być jak najbardziej kultywowany. Tylko czy czasem nie zamienia się znowu w uwielbienie dla błazna?

Staś, którego kochamy, chciał przede wszystkim coś nam powiedzieć. Chciał nas ostrzec przed tym, w czym tkwimy po same uszy. W świecie, w którym jedyne miejsce dla jednostek metafizycznych to więzienie lub szpital wariatów. W którym nikt nie szuka Tajemnicy Istnienia. W którym przeżycia metafizyczne nie mają najmniejszego znaczenia, bo liczy się głównie nowy Iphone albo selfie na Instagramie. Jeśli naprawdę chcemy świętować jego 131. urodziny, róbmy to poprzez zrozumienie jego refleksji, jego wiadomości, którą wykrzykuje każdym kawałkiem swojej duszy, który tu zostawił. Bo wiemy, czym będzie to wszystko bez filozofii.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz