niedziela, 8 listopada 2020

Kamila Straszyńska - To nie jest świat dla...


Rzym w żałobie. Kilka dni temu umarł Gigi Proietti – ukochany aktor Włochów, człowiek o nadzwyczajnym talencie i poczuciu humoru. Całe miasto złożyło mu hołd w trakcie uroczystości pogrzebowych na Piazza del Popolo i w teatrze Globe w Villa Borghese – jego teatrze. O informacji o jego śmierci rzymianie mówili, że to jak usłyszeć, że zawaliło się Koloseum. Tak ważny był Proietti dla Italii.


To smutne zdarzenie zbiega się w czasie w tragiczną sytuacją kultury na świecie, w pewnym sensie symbolicznie oddaje jej aktualny stan. Wszyscy widzą, że ten przeklęty wirus zabija płuca, przedsiębiorstwa i kontakty międzyludzkie. Powszechny kryzys nie sprzyja kreatywności, bo jak tu być twórczym, kiedy nie ma się pewności, że będzie z czego zapłacić za czynsz. Nie chcę jednak powielać po tysiąckroć narzekań i obaw, to nas nigdzie nie zaprowadzi. Zastanawiam się jak sztuka odpowie na kryzys, na nową rzeczywistość. Wszelkie prądy w sztuce były zawsze odpowiedzią na rozpad starego porządku i napędem dla rozwoju nowego.

Spójrzmy trochę dalej niż sto lat wstecz. Koniec belle epoque. Rozpada się europejska struktura społeczna, burżuazyjno-arystokratyczna struktura wynikająca ze zmian po Rewolucji Francuskiej. To, co ludzie tamtych czasów uznawali za stałe, niezmienne, niepodważalne przestaje istnieć. Ta szokująca zmiana przekłada się na potrzebę stworzenia innego języka i narzędzi, którymi może operować sztuka. Pojawiają się wszystkie –izmy, poczynając od realizmu, który radykalnie proponuje nowych bohaterów wizualnej narracji: rezygnuje z mitologicznych herosów na rzecz robotników łupiących kamienie, szlifierzy podłóg, ludzi pracujących w portach. Rewolucja przemysłowa nadaje nowy kształt rzeczywistości, sztuka bierze w tym czynny udział we wszelkich swoich dziedzinach. Ibsen czy Czechow, dla nas klasycy, dla swoich współczesnych byli to skandaliści przeprowadzający rewolucję dramaturgiczną. I rzeczywiście historia dramatu od tego momentu ulega nieodwracalnym zmianom, które z czasem doprowadzą do postdramatyzmu, śmierci postaci scenicznej, rozwoju performance’u. Każdy kolejny krok tych zmian wynikał z nasilających się przewrotów w postrzeganiu rzeczywistości.






Dziś jest już w zasadzie niemożliwe opowiadanie historii zgodnie z nauką Arystotelesa. Jak spodziewać się klasycznego rozwoju wypadków, jedności czasu, miejsca i akcji, kiedy nasza percepcja rozbita jest na tysiące bodźców, dochodzących do nas z całego świata jednocześnie. Ciekawą obserwacją dokonaną przez włoskiego dramaturga Davide Carnevalego jest fakt, że amerykańskie scenariusze filmowe, odnoszące wielkie sukcesy dzięki opisanej w podręcznikach, powielanej strukturze „podróży bohatera”, odpowiadają na zapotrzebowanie widzów pogrążonych w kapitalistycznym konsumpcjonizmie. Skoro oglądam (kupuję), to chcę coś dostać: niech to będzie chociażby wielki, emocjonalny finał. Ten rodzaj narracji zatem też jest funkcją konkretnych elementów struktury społecznej, sposobu naszego działania w świecie. Jednak artystyczne poszukiwanie dramaturgii bliższej naszemu doświadczeniu egzystencjalnemu eksploruje narrację wielogłosową, równoległą, używającą wiele narzędzi z innych dziedzin, także nauk ścisłych, ekonomicznych etc. Sztuka opowiada już nie tylko rozbicie czy rozpad, ale przytłaczającą jednoczesność istnienia całego uniwersum, ekstremalne tempo, nieustającą zmianę. 


Podczas pierwszego lockdownu (proszę, mamy już nawet nowe historyczne punkty odniesienia) wielu wzruszało się nad tym jaką piękną solidarność międzyludzką możemy odzyskać, jaką głęboką refleksję nad naszym życiem możemy roztoczyć siedząc w domu. Dziś, jak sądzę, niewielka jest ta grupa, która jeszcze się wzrusza i rozmyśla, a większa jest ta, która załamuje ramiona nad marnymi perspektywami. Zamknięcie instytucji kultury po raz kolejny brutalnie pokazuje pozycję sztuki w kryzysie. Artyści wracają na podmokłe poddasze, być może romantycznie uwznioślając własny status biedaka, który marzy o karierze sprzątającego w supermarkecie (bo tam się jeszcze pracuje), po nocach pisząc wiersze, które nikogo nie obchodzą. No chyba, że ktoś się załapał do Netflixa albo na wymarzony, nieosiągalny etat, gdziekolwiek. Doświadczenie młodego artysty do złudzenia przypomina dziś życiorysy Toulouse-Lautreców, z tą małą różnicą, że jest mniej rozrywkowo, bo o 22 godzina policyjna, a choroba, która to zabija to nie syfilis.


Ciekawe jaką sztukę wywoła ten pandemiczny świat, w którym znowu kontroluje się obywateli na ulicy, ogranicza się wolność, ryzykiem jest przebywanie na świeżym powietrzu, a podanie ręki może być śmiertelnie niebezpieczne. Ciekawe jaki będzie covidizm… a może koronizm? Lockdownizm, zamknięcionizm, pandemizm... Jedno wiemy. Zamyka się pewna epoka, odchodzą wielcy, którzy ją tworzyli. Już jest tak, jakby zawaliło się Koloseum.



niedziela, 3 maja 2020

Kamila Straszyńska - Sól ziemi




Na samym początku epidemii obiecałam sobie jedną rzecz: nie będę tworzyła żadnego kontentu na temat wirusa, izolacji i pandemii. Nadmiar słów i akcji zawieszonych w wirtualnej próżni wprowadzał mnie w stan pogłębiającej się frustracji. Wszyscy wokół postanowili wykorzystać ten czas na naukę nowych umiejętności, czego najlepszym przykładem są moi sąsiedzi z góry, którzy prowadzą w domu rozgrywki w koszykówkę i długie lekcje amatorskiej gry na gitarze elektrycznej. Trudno, pracuję teraz nad wewnętrznym spokojem, dlatego samej sobie pozwalam sobie na powolny rozwój intelektualny wypełniony głównie przerwami na odpoczynek.  I na akceptację porażki: ten tekst jest na temat izolacji, czyli nie udało mi się uniknąć korona-kontentu.


Przy otwartym oknie słyszę rozlegające się po całej dzielnicy wołanie jastrzębia. Być może oszalałam, ale jestem przekonana, że to nic innego jak jastrząb, choć w mojej świadomości zdążyła pojawić się już alternatywna teoria spiskowa, że jest to głos sztuczny, puszczany z nagrania. Nie wiem w jakim celu i kto miałby z tego jakieś zyski i w jaki sposób mogłoby się to przyczynić do demonicznych planów kilku amerykańskich potentatów, którzy marzą o depopulacji świata. Jakkolwiek próbuję się zatem odcinać od pandemicznego napięcia, zalania fake newsami, inicjatywami  artystów i joginów, to jest to już obecne w mojej podświadomości tak silnie, że nawet obsesyjne nasłuchiwanie jastrzębia nosi w sobie znamiona paranoi.

W takiej atmosferze strach przed nadchodzącą przyszłością nieustannie rośnie. Z każdej strony docierają do nas groźby życia w skrajnej nędzy przez zbliżający się kryzys ekonomiczny. Możemy zapomnieć o realizacji naszych marzeń, bo nawet jeśli nie zabraknie nam pieniędzy, to i tak czeka nas apokalipsa związana ze zmianami klimatu. Traktuję te tematy bardzo poważnie. Jednak od tego też czasami próbuję się odciąć – w innym wypadku nihilizm opanowałby moją duszę do cna, cała skumulowana energia nie znalazłaby ujścia i głowa pękłaby jak pestka awokado. (Tak, ja też hoduję swoją roślinkę, jak mogłabym nie pójść z duchem czasów).  

Od zawsze mam naturalną potrzebę organizacji  czasoprzestrzeni, muszę wiedzieć gdzie jestem, w jakim celu, kiedy ten cel zostanie osiągnięty i kiedy będę mogła przenieść się do następnego miejsca. Ta silniejsza ode mnie skłonność stwarza w mojej głowie małego proroka. Możemy wyobrazić go sobie jako takiego mikro szamana, z brodą w stylu Jezusa Chrystusa i twarzą pomalowaną w fantazyjne wzory. Ten mały prorok, wbrew mojej woli i próbom opanowania wewnętrznego spokoju, (awokado to też jest jakiś sposób) nieustannie każe mi obliczać wszystkie możliwe rozwiązania czasoprzestrzenne na nadchodzącą przyszłość. Choć zupełnie brakuje mi danych, wyliczam rachunki prawdopodobieństwa dalszych losów własnego życia.

Tego małego szamana nie jestem w stanie kompletnie zagłuszyć, ale mogę spróbować wpłynąć na to, co szepcze mi do ucha.  Zamiast liczyć dni i miesiące i domyślać się „kiedy”, próbuję dojść do tego „co”:  co ma nastąpić, co jestem w stanie w tej chwili dostrzec, przewartościować i być może wprowadzić w życie w przyszłości.  Już wiem, że świat się zmieni – to dobrze. Wszędzie rozbrzmiewa teraz hasło: nie chcemy wracać do „normalności”, bo to ona była naszym problemem. Teraz mamy niepowtarzalną szansę mocno przeformułować zasady współżycia w społeczeństwie. Możemy zatem wpłynąć na to, żeby świat po epidemii był miejscem lepszym. Wiemy, czego nam brakuje, więc zawalczmy o to.  Czeka nas wielka praca w zakresie przemian społecznych, a z nimi wiążą się bezpośrednio przemiany artystyczne.

Na moje myślenie o sztuce wpłynęło ostatnio wiele czynników, ale jeden z nich był szczególnie mocny:  film Wima Wendersa o brazylijskim fotografie Sebastiao Salgado –  „Sól ziemi”. Zafascynowała mnie postać artysty, który swoje wielkie projekty tworzył latami, żył nimi,  był świadkiem historii i zapisywał ją w obrazach tak pięknych, że ich klasę można bez przesady porównać do dzieł dawnych mistrzów. Najwyższy poziom estetyczny z pewnością wynikał też z tego, że zdjęcia były zapisem realnego doświadczenia –  pełnowymiarowym byciem w tej konkretnej sytuacji przez długi czas poprzedzony porządnym przygotowaniem. Z portretów bije energia podobna do tej, którą czuje się od drugiego człowieka, kiedy w intymnej atmosferze bliskiego spotkania opowiada nam o swoich sekretach.  Zaangażowanie intelektualne i emocjonalne samego artysty sprawia, że fotografie dokumentujące straszne karty historii, mają moc tłumu skandującego w proteście.  Nie da się podważyć ich ważności, nawet jeśli są to tylko obrazki wywołane na kawałku papieru.  Często zastanawiam się, jak osiągnąć podobną moc w innych dziedzinach sztuki – wierzę, że jest to możliwe, jeśli proces artystyczny ma swój czas, w którym dzieło dojrzewa, ewoluuje, znika i powraca, trwa…  Oczywistym jest jednak, że nikt, kto ze sztuki żyje, na takie trwanie nie może sobie pozwolić.  Tymczasem mikro szaman podszeptuje do ucha wewnętrznego kolejne i kolejne myśli… Być może trzeba poważnie przedyskutować z samym sobą utrzymywanie się ze sztuki?  (Szaman złowieszczo kalkuluje i kalkuluje, a przyszłość pozostaje niewiadoma, więc o niczym nie można przesądzić. )

Tym, co zwieńczyło twórcze starania Salgado w sposób doskonały, był powrót do natury. Po utracie wiary w ludzkość, która przyszła do artysty po dokumentacji ludobójstwa w Rwandzie, postanowił oddać hołd Matce Ziemi. Fotografował zakątki świata i stworzenia, które nie uległy żadnym zmianom od setek tysięcy lat. Projekt wzbudza resztki optymizmu:  Salgado miał jeszcze co fotografować!  Jednak to, co zrobiło na mnie największe wrażenie to jego działanie, które nie tylko utrwalało piękno natury, ale realnie pozwoliło jej się odrodzić, tam gdzie obecność człowieka przyczyniła się do jej śmierci. Wspólnie z żoną Lelią, Salgado odtworzył 600 hektarów amazońskiej dżungli. Zajęło im to 20 lat, ale projekt odniósł sukces do tego stopnia, że na pustynnej ziemi pojawiły się z powrotem źródła wody. Ten cud można potraktować jako największe, performatywne dzieło artysty. Człowiek, który całe życie poświęcił na opowiadanie historii ludzkości poprzez obraz,  siłą swoich rąk przyczynił się teraz do naprawienia tego, co owa ludzkość , w tym jego własny ojciec, zniszczyła.  Dał tym samym świadectwo, że kolejne pokolenie ludzi może stać się prawdziwą solą ziemi.


Nasłuchując jastrzębia, dostrzegam też zbliżający się koniec kwarantanny w Europie, a zatem coraz bliższa staje się perspektywa naszej post-pandemicznej przyszłości. Powoli powracają standardowe obowiązki, uruchamia się dawny rytm, pęd po powierzchniach. Wydaje się, że to ostatni moment, żeby podjąć decyzję o buncie wobec tej „normalności”, która w gruncie rzeczy wcale nas nie uszczęśliwiała. Tak naprawdę w tej chwili wszyscy tęsknimy za wolnością, a nie za ciężką pracą, która napędza gospodarkę i nabija PKB. Boimy się o pieniądze, bo boimy się o naszą wolność. Dla mojego pokolenia wolność była tak oczywistym stanem rzeczy, że być może większość z nas dopiero w tej chwili zorientowała się, że istnieje też coś takiego jak jej brak. Dorastałam w świecie bez granic, a przecież ta sytuacja nie jest ani wieczna, ani oczywista. Cała ta kwarantanna podziałała na moją wyobraźnię w sposób brutalny, rzeczywistość nie obcyndalała się z uświadomieniem mi, że moje podróże samolotem na drugi koniec Europy traktowane przeze mnie jak przejazd podmiejskim autobusem,  to ogromny przywilej. 

Doświadczyłam też jak szybko natura odradza się, kiedy jej zanadto nie przeszkadzamy. Mam nadzieję, że wszyscy zobaczyli tę wersję demo planety bez człowieka – to może wyznaczać kierunek działania, dawać nadzieję, że warto zawalczyć o środowisko, bo może jeszcze da się je uratować.  Choćby w małym skrawku, w małym procencie.  W takich rzeczach jak ryby w czystych kanałach Wenecji, tysiące żółwi biegnących do morza, czy kopulujące po 10 latach pandy w chińskim zoo, bo w końcu miały trochę prywatności, łatwo dostrzec, że kosztem niewielkiego wyrzeczenia z naszej strony, możemy wiele zmienić w ekosystemie. Niekoniecznie musi się w związku z tym rozpadać cała światowa gospodarka. Nie wierzę, że ludzkość nie zauważy różnicy jakościowej w związkach rodzinnych, we wspólnym spędzaniu czasu, w odpoczynku, który teraz ktoś na nas wymusił, ale przez dotychczasowe tempo w ogóle zapomnieliśmy o jego istnieniu. Obniżenie naszych konsumpcyjnych potrzeb nie jest trudne, zresztą od lat zachęcają do tego aktywiści ruchów zero waste i guru medytacji – w przestrzeni oczyszczonej z nadmiaru przedmiotów łatwiej się myśli. Ile było filmów i książek o tym, że ludzie mający mniej byli szczęśliwsi od bogaczy pompujących silikonem najwymyślniejsze części ciała. Jakkolwiek może się to wydawać banalne i wyświechtane, taka jest prawda o ludzkich potrzebach.  Ludzie potrafią robić najbardziej absurdalne rzeczy, byle nie być samotnymi – nie była nam potrzebna pandemia, żeby się o tym przekonać, aczkolwiek mnogość internetowych filmików o wznoszeniu toastu do lustra tylko to potwierdza. Co więcej, częstotliwość publikacji dokumentacji codzienności, która tak naprawdę nic nikogo nie obchodzi, jest krzykiem rozpaczy w poszukiwaniu międzyludzkiej interakcji. Być może teraz nadamy odpowiedniego znaczenia spotkaniom twarzą w twarz, gdzie możesz do kogoś dotknąć, poczuć jego ciepło, spojrzeć mu w oczy.  Tego nie daje żadna technologia, która przecież powoli zaczynała wypierać spotkania w realu.

Ten czas, który przymusowo spędziłam w zawieszeniu, dał mi zatem dwie celne wskazówki. Pierwsza z nich to silny kopniak, który wypchnie mnie z domu i każe jeszcze intensywniej doświadczać istnienia, z większą ciekawością badać otoczenie i sięgać coraz dalej poza jego granice, żeby wciąż przekraczać samą siebie. Druga dotyczy sztuki, ale w sumie obejmuje wszelką aktywność: trzeba wyjść ze sfery pustych dyskursów i być we wszystkim, co się robi jeszcze bardziej niż wcześniej.  Takie pragnienia wzbudził we mnie Salgado. Warto zatem w czasie izolacji poszukiwać dobrych drogowskazów na ciąg dalszy. Mimo zrozumiałego rozmemłania skupić się na inspiracji na przyszłość. Nikogo nie zachęcam do transgresywnej działalności w ramach siedzenia w domu, nie ma się co katować. Ale warto przygotować się do tego, co ma nadejść: zbierać materiał, obserwować samego siebie i zacząć rozumieć, gdzie tak naprawdę chce się dojść. Jaką drogą – to już nie do końca zależy od nas, ale w tym tkwi piękno przygód.

Kiedy odzyskamy naszą wolność, wyruszymy w podróż, która być może zmieni losy świata: odmieni oblicza społeczeństw, przyczyni się do powszechnej równości, zbliży nas z powrotem do odwiecznego rytmu natury. Patrzmy z radością w tę przyszłość, mimo strachu i miejmy nadzieję, że rzeczywiście już nic nie będzie jak dawniej.







środa, 29 kwietnia 2020

Anna Kozłowska - Taniec w roli głównej czyli 12 filmów o pasji.

29 kwietnia świętujemy Międzynarodowy Dzień Tańca. Zapraszam do tańca na ekranie!



Mr. Gaga, reż. Tomer Heymann, 2015
W "Mr. Gaga" wciąż powraca podobna scena: Ohad Naharin, legendarny izraelski choreograf, poleca jednemu ze swoich podopiecznych tancerzy powtórzyć jakiś ruch. Owa instrukcja leży gdzieś pomiędzy czułą prośbą akuszera, któremu zależy, by pomóc w doskonaleniu pracy ciała, a nieznoszącym sprzeciwu rozkazem artystycznego dyktatora. Podczas którejś próby rozdygotana dziewczyna dramatycznie upada na deski, raz za razem, raz za razem. Naharin jest wciąż niezadowolony. "Za bardzo chronisz głowę", mówi. W finale filmu widzimy oczywiście ostateczną wersję ćwiczonego przez artystkę gestu: wypracowany w pocie, łzach i siniakach element składowy tanecznego spektaklu. Dokumen Tomera Heymanna opowiada niby o Naharinie, ale przy okazji przemyca głębszą myśl o relacji artysty z jego dziełem. Pokazuje, że taniec to napięcie, poświęcenie, proces.   




Tancerz, reż. Steven Cantor, 2016
Wirtuoz, najgorętsza gwiazda świata tanecznego, najmłodszy w historii główny solista The Royal Ballet - Sergei Polunin. Ukraiński tancerz jest również nazywany Jamesse Deanem świata baletu, wytatuowanym i niegrzecznym chłopcem o trudnym charakterze. Na szczyt dotarł błyskawicznie i równie szybko w wieku zaledwie 25 lat odszedł z powodu wypalenia zawodowego. A tańczył przecież jak marzenie, choć przyznawał, że czasami pod wpływem kokainy. Film szczerze opowiada o tej morderczej drodze na szczyt, tragicznej ze szczytu i o powolnym świadomym powrocie. (Teledysk „Take Me to Church” na youtubie ma ponad 28 milionów wyświetleń: https://www.youtube.com/watch?v=c-tW0CkvdDI&list=PLE7DV3CUEe2Gsua5I0_RXvP9VGYDdqmVQ&index=1)  Ale „Tancerz” to może przede wszystkim dokument o cenie, jaką się płaci za geniusz talentu.




Billy Elliot, reż. Stephen Daldry, 2000
Najlepszy film motywujący. Jeśli ktoś ma talent, to jego obowiązkiem życiowym jest dać mu szansę rozkwitnąć. Na przekór wszystkiemu. Podziałowi, że dla chłopców niebieski, a dla dziewczynek różowy i że w kopalnianym zagłębiu musisz zostać górnikiem. Mądry, zabawny i wzruszający film. I niezwykle uroczy Jamie Bell, w którym nie sposób się nie zakochać! Absolutnie fenomenalna scena, gdy wszystko się w nim buntuje wobec decyzji zabraniającej mu tańczyć. Wybiega z domu i całym sobą tańczy. Czysty żywioł!



Pina, reż. Wim Wenders, 2011
Film hołd złożony przez przyjaciela i wielbiciela twórczości Pinie Bausch. Wenders miał zrobić film z Piną, niestety odeszła zbyt nagle. Zrobił zatem film z jej tancerzami, którzy mówią i pokazują, czego ich nauczyła, a raczej czego dzięki niej doświadczyli i dowiedzieli się o tańcu, o samych sobie, o życiu. Wspaniały film o ruchu, gestach, choreografii. Ale według mnie bardziej jednak o uczuciach, wrażeniach. O pięknie. O wyrażaniu piękna. I o spotkaniach z drugim człowiekiem. 










All That Jazz, reż. Bob Fosse, 1979
Show Time! Rewelacyjne choreografie Boba Fosse’a. Arcydzieło. Tłumaczone jako cały ten zgiełk. Bolesny film o artyście i kosztach, jakie ponosi będąc artystą na szczycie. W lawinie oczekiwań, emocji, krytyki, frustracji. Jak uzyskać gotowość geniusza na zawołanie? Film o artystycznej autodestrukcji. O walce, żeby nie upaść. I znów, żeby nie upaść. Codzienne mozolne wdrapywanie się lub błyskawiczny skok dzięki używkom. Show Time! Mocny. Ekspresyjny. Z olśniewającą sceną finałową „Bye Bye Life”. 








Czarny łabędź, reż. Darren Aronofsky, 2010
Mroczny dramat psychologiczny o przygotowaniach do głównej roli w „Jeziorze Łabędzim”. O zejściu do piekieł kruchej psychiki. W tych rejonach wizjonerski Aronofsky czuje się wyśmienicie. Bezwzględny świat baletu, krew, pot i łzy plus mroczny świat rozpętanych ambicji. I zgubna obsesja perfekcyjności, która wiedzie do kolejnych kręgów zatracania się w obłędzie. Ciało, które ma być idealną maszynerią wyrażającą koszmary duszy. Czy taka jest cena ideału? Bardzo wyestetyzowany, zmysłowy i emocjonalnie intensywny film. Oglądanie przez wrażliwych odbiorców bywa dość kosztowne! Zachwycająca praca kamery, która niemalże tańczy razem z bohaterami. Natalie Portman przez rok ćwiczyła balet i zasłużenie zgarnęła Oscara za główną rolę żeńską. 






Gorączka sobotniej nocy, reż. John Badham, 1977
Ach jak ten młody Travolta kroczy przez nowojorskie ulice w rytmie boskich głosów zespołu Bee Gees. I jak zdobywa parkiet w klubie „Odyseja 2001”. Jakby walczył o życie. W błyszczącej koszuli z ogromnym kołnierzem nareszcie jest królem w swojej bajce. Bo codzienność głównego bohatera do bajek nie należy. Ratunkiem jest pasja. Taka, która pochłania bez reszty, staje się prawdziwym oddechem. Dzięki roli Tony'ego Manero i popisowej solówce do piosenki "You Should Be Dancing" John Travolta stał się idolem nastolatek. A gdy ktoś nagle usłyszy "Stayin' Alive" to nogi same ruszają do tanecznego spaceru. Z werwą.








Tango, reż. Carlos Saura, 1998
Muzyka Astor Piazzola i Lalo Schiffrin, a zdjęcia Vittorio Storaro czyli przepiękna uczta. I reżyser, który doskonale wie, jak opowiedzieć o tangu, byśmy zrozumieli, że to coś więcej niż układ choreograficzny do muzyki. Tango to nie taniec. To instynkt. To się ma w krwiobiegu.










Białe noce, reż. Taylor Hackford, 1985
11 piruetów. W kulminacyjnej scenie „pojedynku” Barysznikow wykręca 11 piruetów. Bez niego nie byłoby tego filmu. Również dlatego, że to trochę jego historia. Artysty w szponach Związku Radzieckiego, który próbuje „wydostać się”. Ścigany, inwigilowany, miażdżony przez władzę. I rozpaczliwie tęskniący za rosyjską „duszą”. Wystarczy zobaczyć fragment gdy Barysznikow sam na wielkiej scenie w pustym teatrze tańczy do piosenki Włodzimierza Wysockiego.












Niżyński, reż. Herbert Ross, 1980
Film biograficzny o Wacławie Niżyńskim. Polskim chłopcu, który tańcząc w Baletach Rosyjskich Diagilewa rozkochał publiczność nie tylko paryską. Niezwykle utalentowany i odważny szokował swoimi występami. W „Popołudniu fauna” wykonując nieprzystojne ruchy lub przygotowując rewolucyjną choreografię do prapremiery „Święta wiosny” Strawińskiego. Prapremiery zakończonej skandalem. Życie osobiste też nie należało do spokojnych. I nie rozkwitło w blasku sławy. A film dokładnie po kolei wszystko to opowiada, inscenizując ważne wcielenia baletmistrza. Plus Jeremy Irons jako zazdrosny choreograf Fokin. 








Isadora, reż. Karel Reisz, 1968
Isadora Duncan. Tancerka, artystka, pasjonatka, rewolucjonistka. Postać niezwykła w czasach gdy kobiety nie miały wielkiego pola do artystycznych działań. Pokazała światu czym powinien być taniec. Boso, z rozwianymi włosami i w zwiewnej sukni. Z Gordonem Craigiem reformowała teatr, romansowała z rosyjskim poetą Jesieninem. Soczysta, namiętna. Zginęła tragicznie, najbardziej artystycznie jak to tylko możliwe. W filmie Isadorę zagrała młoda Vanessa Redgrave, soczyście i namiętnie oczywiście.










Dirty Dancing, reż. Emile Ardolino, 1987
Czyli „Wirujący seks” jak chciał polski tłumacz. Hit wakacyjny dla nastolatek z muzyką, która wciąż króluje na weselnych parkietach. Film inicjacyjny. Nieśmiała nastolatka przeżyje burzliwe wakacje, nauczy się tańczyć i co ważniejsze spektakularnie wskakiwać w bezpieczne ramiona (męskie bardzo) Patricka Swayze. I ten skok właśnie przejdzie do historii kina i będzie powielany setki razy na ekranie, w jeziorach, sypialniach i salach gimnastycznych. Kto tego nie próbował?

niedziela, 15 marca 2020

Dziewiąty marca dwa tysiące dwadzieścia


Od kilku dni cała Europa pogrąża się w niespotykanym dotąd kryzysie. Jednak udaje się nam go pokonać dzięki ludzkiej solidarności. Siły dodają wszelkie akty wspólnotowe, jednym z nich jest dzielenie się sztuką. Dla Włochów jednym z fundamentalnych tekstów w tym trudnym czasie stał się wyjątkowy wiersz Mariangeli Gualtieri, dziewiąty marca dwa tysiące dwadzieścia. Za zgodą autorki publikuję jego tłumaczenie w języku polskim. 


Mariangela Gualtieri

dziewiąty marca dwa tysiące dwadzieścia


Właśnie to chcę ci powiedzieć,

musieliśmy się zatrzymać.

Wiedzieliśmy o tym. Wszyscy to czuliśmy

że zbyt było szalone

nasze działanie. Nasze pochłonięcie sprawami.
                                                                           
Sami od siebie dalecy.

Wzruszanie każdej godziny – czynienie jej urodzajną.

Musieliśmy się zatrzymać

i nie byliśmy w stanie.

Trzeba było zrobić to razem.

Zwolnić tempo biegu.

Ale nie byliśmy w stanie.

Nie było takiego ludzkiego wysiłku

który mógłby nas powstrzymać.

A ponieważ to

było wspólne ciche marzenie

jak podświadoma tęsknota -

może nasz gatunek posłuchał

rozkuł łańcuchy, które trzymały w pętach

nasze nasienie. Otworzył 

najbardziej sekretne pęknięcia

i pozwolił wejść.

Może dlatego później nastąpił ten skok

między gatunkami – z nietoperza na nas.

Coś w nas chciało wyrwać się na wolność.

Być może, nie wiem.

Teraz jesteśmy w domu.

Złowrogie jest to, co się dzieje.

Ale lśni też złoto, tak wierzę, w tym dziwnym czasie

Może to są dary.

Okruchy złota dla nas. Jeśli sobie pomożemy.

Słychać głośne wezwanie

gatunku w tej chwili i jako gatunek teraz

musi postrzegać się każdy z nas. Wspólny los

Trzyma nas tutaj. Wiedzieliśmy. Ale nie za dobrze.

Albo wszyscy albo nikt.

Potężna jest ziemia. I naprawdę żywa.

I czuję ją rozmyślającą o czymś,

czego nie znamy.

Czy to właśnie się teraz wydarza? Rozważmy

Co jeśli to nie ona wprawia w ruch.

Jeśli prawo, które utrzymuje na właściwej drodze

cały wszechświat, czy to, co się zdarza, pytam samej siebie

nie jest właśnie pełnym wyrażeniem tego prawa

które rządzi także nami – tak samo jak

każdą gwiazdą – każdą cząsteczką kosmosu.

Jeśli ciemną materią byłoby to

współistnienie wszystkiego w ferworze

życia, z oczyszczającą śmiercią, która  przychodzi

zaprowadzić równowagę w  każdym gatunku.

Trzeba trzymać w środku własną miarę, na swoim miejscu

poprowadzoną. To nie my

stworzyliśmy niebo.

Bezsilny głos, bez słów

mówi nam teraz, by zostać w domach, jak dzieciom

które poważnie nabroiły, nie wiedząc czym,

i nie dostaną całusów, nikt ich nie przytuli.

Każdy w zatrzymaniu

które ciągnie nas w tył,  być może w powolny rytm

pradawnych kobiet, naszych pramatek.

Częściej patrzeć w niebo,

malować ochrą martwych. Upiec po raz pierwszy

chleb. Dobrze przyjrzeć się innej twarzy. Śpiewać

cicho, by uśpić dziecko. Po raz pierwszy

uścisnąć dłonią inną dłoń

Poczuć silne porozumienie. Poczuć, że jesteśmy razem.

Jeden organizm. Cały gatunek

Nosimy w sobie. W sobie go ratujemy.

Do tego uścisku

dłoni z dłonią kogoś innego

do tego prostego gestu, który dziś jest zakazany -

powrócimy z głębszym zrozumieniem. 

Będziemy wciąż tutaj, bardziej uważni, wierzę w to. Bardziej delikatna

będzie nasza dłoń w tworzeniu życia.

Teraz już wiemy jak smutno jest stać

daleko na jeden metr od siebie.



tłum. Kamila Straszyńska




   

piątek, 13 marca 2020

Kamila Straszyńska - Czas, w którym żyję



Dziś miałam pojechać odebrać z lotniska bardzo bliską mi osobę. W chwili kiedy piszę to zdanie, właśnie wychodziłabym z domu.  Mogłabym już być nawet lekko spóźniona. W końcu od rana miałam jeszcze tyle innych rzeczy do zrobienia.

Mój kalendarz jest zapisany co do milimetra, moje działania są zaplanowane co do minuty.  Od pierwszych czynności w ciągu dnia, dokładnej godziny, o której muszę skończyć jeść śniadanie, po moment kiedy muszę zasnąć, bo nie będę miała dość energii, by wypełnić wszystkie zadania, które czekają jutro.  Gdzieś w międzyczasie trzeba coś zjeść, zadbać o siebie, pójść na siłownię, dobrze się ubrać, umalować, uśmiechać się, pić dużo wody, nieustannie się kształcić, czytać, oglądać, chodzić do teatru, prowadzić życie towarzyskie i walkę z nierównościami społecznymi, mieć powodzenie, zarabiać dużo pieniędzy, poddawać się terapii, spełniać oczekiwania innych, podróżować, podążać za marzeniami, realizować ambicje, zadbać o manicure i feminatywy, a na koniec wyskoczyć na drinka. Pfff, łatwizna.


Taki rytm mi nawet odpowiada. Nie mam wtedy poczucia, że czas biegnie zbyt szybko. Robię tyle rzeczy, że ćwierć wieku mojego życia wydaje mi się nieskończenie długie. Wcale nie mam poczucia, że minęło jak jeden dzień.  I szczerze się z tego cieszę. Ale jest mi równie łatwo to zadowolenie podważyć, jeśli pomyślę, że moi pradziadkowie mogliby spotkać się z Beethovenem (tak trochę na upartego, ale mogliby!), lub panowaniu  Kleopatry jest bliżej w czasie do lotu człowieka na Księżyc niż do budowy piramid… Bujam się tak w tej perspektywie czasowej i już naprawdę sama nie wiem, co myśleć o znaczeniu własnej egzystencji.


I nagle stop. Świat się zatrzymuje. Granice zamknięte, życie publiczne zawieszone. Strach hula po pustych ulicach. Realizuje się scenariusz z amerykańskich filmów katastroficznych. Wobec bezpośredniego zagrożenia ludzkość zdaje sobie sprawę ze swojej kruchości. A do tego dochodzi świadomość, że klimat ulega nieodwracalnym zmianom, więc prędzej czy później, jeśli nie padniemy pod jarzmem korony, to usmażymy się na zatłoczonych, podtopionych kontynentach. Aha, zapomniałam dodać, że pszczoły są zagrożone wyginięciem, więc po drodze jeszcze zdążymy umrzeć z głodu. Średniowieczni piewcy memento mori, co wy wiecie o końcu świata.







Pamiętam jak w szkole uczyliśmy się o wiekach ciemnych i jasnych według sinusoidy Krzyżanowskiego.  Matematyczna reprezentacja tendencji wiekowych, raz na górze, raz na dole, kończyła się na Młodej Polsce. Ponoć dalej sinusoida nie ma zastosowania. Potem dowiedziałam się, że Bauman coś mówi o płynnej ponowoczesności. Od dawna próbuję zrozumieć czas historyczny, w którym przyszło mi przeżyć moje najlepsze lata (trudno dziś zakładać, że potem będzie lepiej).  Doszłam w wyniku rozmów i lektur do przeświadczenia, że sinusoidę można kontynuować. I że od dłuższego jesteśmy pod kreską, w ciemnej epoce. Żyjemy w baroku.


Proszę sobie wpisać w Google hasło barok. Pierwsza lepsza strona informuje:

„Wiek XVII – czas głodu i wojny, zarazy, i śmierci, ale też przepychu w sztuce i rozkwitu królewskich dworów. Stulecie wielkich nazwisk w malarstwie i filozofii. We Francji absolutyzm. W Polsce apogeum sarmatyzmu. Od słowa barocco, czyli dziwny”  

Jak dla mnie to już jest niezły  dowód, ale czytajmy dalej.

„Barok – znaki szczególne: 
·         Poczucie niepokoju, przemijalności, kruchości istnienia – po dobie ładu i uporządkowania.
·         Wojny, zarazy, głód – po renesansowym rozwoju gospodarczym.
·         Religijność (tematy religijne i biblijne) oraz mistycyzm w treści dzieł literatury i sztuki.
·         Dysharmonia w sztuce, ekspresja w wyrażaniu myśli.
·         Dążenie do udziwnionej, zaskakującej formy wyrazu.
·         Bogactwo formy dzieł ­literatury i sztuki (czasem sztuczność).
·         Ekspresja – dzieła mają wyrażać uczucia i szokować odbiorcę."

Barok to okres wojen religijnych, kontrreformacji, spalenia na stosie Giordano Bruno. To okres niepokoju i obaw o przyszłość. Czas depopulacji. Czas radykalizacji religijnej. Brzmi znajomo?  Powraca dżuma i trąd. Sarmatyzmu nawet nie skomentuję. 

No i niech mi ktoś powie, że nie żyjemy w baroku. Nawet królowa Anglii nosi to samo imię.

Jednak ta myśl, jakkolwiek może się wydawać pesymistyczna, mnie napawa radością. W końcu wiem, w którym miejscu sinusoidy jestem. Rozumiem cokolwiek z otaczającego mnie świata, bo rozumiem zasady powtarzającej się dynamiki. Także w przypadku zarazy. Po to uczymy się historii. Tak, tak, pamiętam,  Szymborska pisała do znudzenia, że nic dwa razy się nie zdarza, ale przecież chodzi o skalę makro. O tak zwane mega trendy i Big Data, przepływy energii i układ konstelacji. Te wielkie ruchy powtarzają się nieustannie.  Powstaje teraz tyle książek o tym, jak będzie wyglądał świat przyszłości, jak ludzie staną się androidami, przestaną umierać,  będą żyli w chmurze…  ale może łatwiej będzie to pojąć jako nowe Oświecenie? Jeszcze ciągle ludzkość jest tylko ludzkością, tą samą, która mazała po ścianach w Lascaux. Jeszcze.





A zatem nie jadę dzisiaj na lotnisko. Samolot nie wyląduje. Porządek tego dnia został całkowicie zaburzony przez wielką historię. Przez straszną barokową zarazę,  która paradoksalnie przypomina nam o tym, co to znaczy być człowiekiem trwającym w czasie. Człowiekiem słabym jak trzcina na wietrze, a jednak trzcina myśląca.

Ze swojej strony zatem namawiam – użyjmy tego momentu całkowitego zawieszenia, żeby przez chwilę pomyśleć. I kiedy świat ruszy dalej, z większą świadomością poświęcać go na rzeczy ważne. Jak pisze włoska poetka Mariangela Gualtieri w wierszu dziewiąty marca dwa tysiące dwadzieścia, „teraz już wiemy jak smutno jest stać daleko na jeden metr od siebie”.  










piątek, 24 stycznia 2020

Anna Kozłowska - Melancholia Modiglianiego


Piękny, uwodzicielski, zmysłowy. Wrażliwy i nieśmiały. Po alkoholu impulsywny, agresywny. Żywiołowy i namiętny jak na Włocha przystało. Artysta przeklęty. Naznaczony chorobą, która zapewniała bliską śmierć. Krótkim, intensywnym życiem wpisał się w swoją tragiczną legendę. Umarł 102 lata temu nie skończywszy 36 lat.


„Zawsze nosił w kieszeni książkę z wierszem”.

Młody i wykształcony na włoskich mistrzach trafił w wir paryskiej bohemy i artystycznej awangardy. Cygański tryb życia, dywagacje o sztuce. Szybko udowodnił talent. Nazywany Rafaellem XX wieku zostawił po sobie obrazy dziś warte setki milionów dolarów. W maju 2018 zapłacono rekordowe 157 milionów dolarów za akt „Nu couché” – czwarty najdroższy obiekt sprzedany kiedykolwiek na aukcji i najdroższy sprzedany w prestiżowym domu aukcyjnym Sothesby’s. Rozpoznawalny dzięki charakterystycznym liniom i kolorom. Malował ludzi. Przyjaciół, znajomych i nieznajomych. Szkicami płacił rachunki w barze. Pociągły owal twarzy, nienaturalnie wydłużone szyje. Tymi skromnymi środkami wydobywa osobowość portretowanej postaci. Kilka eleganckich pociągnięć i od razu widać, że to ręka „Modi”.  




„Nie szukam ani realizmu, ani braku realizmu, ale raczej podświadomego, tajemniczego instynktu tkwiącego w rasie ludzkiej.”
Portrety Modiglianiego przyciągają spokojem. Stonowanym kolorem. Minimalizmem. Bywa, że lekko niepokoją. Bo oczy, czy namalowane, czy nie, zabierają nas w podróż do wnętrza. Postaci z obrazów Modiglianiego są delikatne, kruche. Uwolnione od miejsca, czasu i akcji. Nigdzie się nie spieszą. Przyciągają oczami. Ani otwartymi, ani zamkniętymi. Nie opowiadają historii, ale natychmiast wchodzą w intymne relacje. Bliskie spotkanie tylko jeden na jeden. Mają dla nas czas, byśmy im się przyjrzeli. Koją melancholią.


„Szczęście jest aniołem o poważnej twarzy.”

Ostanie miesiące życia Modigliani spędził z Jeanne Hébuterne. Utalentowaną artystką i muzą. Matką ich córki, również Jeanne. Nierozłączni. Na przekór rodzinie i całemu światu. Na południu Francji w nadziei, że słońce i pogoda podleczą umierające ciało Modigliani maluje portrety Jeanne. W ostatnich 2 latach życia namalował 25 portretów swojej ukochanej. Jeanne w szaliku, w żółtym swetrze, w kapeluszu, w ciąży. Nie doczekają narodzin drugiego dziecka. 24 stycznia 1920 Modigliani umiera. Jeanne wyskakuje z ostatniego piętra kamienicy rodziców. Dziś leżą we wspólnym grobie na paryskim cmentarzu Père-Lachaise.