Na samym początku epidemii
obiecałam sobie jedną rzecz: nie będę tworzyła żadnego kontentu na temat
wirusa, izolacji i pandemii. Nadmiar słów i akcji zawieszonych w wirtualnej
próżni wprowadzał mnie w stan pogłębiającej się frustracji. Wszyscy wokół
postanowili wykorzystać ten czas na naukę nowych umiejętności, czego najlepszym
przykładem są moi sąsiedzi z góry, którzy prowadzą w domu rozgrywki w koszykówkę
i długie lekcje amatorskiej gry na gitarze elektrycznej. Trudno, pracuję teraz
nad wewnętrznym spokojem, dlatego samej sobie pozwalam sobie na powolny rozwój
intelektualny wypełniony głównie przerwami na odpoczynek. I na akceptację porażki: ten tekst jest na
temat izolacji, czyli nie udało mi się uniknąć korona-kontentu.

Przy otwartym oknie słyszę
rozlegające się po całej dzielnicy wołanie jastrzębia. Być może oszalałam, ale
jestem przekonana, że to nic innego jak jastrząb, choć w mojej świadomości zdążyła
pojawić się już alternatywna teoria spiskowa, że jest to głos sztuczny,
puszczany z nagrania. Nie wiem w jakim celu i kto miałby z tego jakieś zyski i
w jaki sposób mogłoby się to przyczynić do demonicznych planów kilku
amerykańskich potentatów, którzy marzą o depopulacji świata. Jakkolwiek próbuję się zatem odcinać od
pandemicznego napięcia, zalania fake newsami, inicjatywami artystów i joginów, to jest to już obecne w
mojej podświadomości tak silnie, że nawet obsesyjne nasłuchiwanie jastrzębia nosi
w sobie znamiona paranoi.
W takiej atmosferze strach przed
nadchodzącą przyszłością nieustannie rośnie. Z każdej strony docierają do nas
groźby życia w skrajnej nędzy przez zbliżający się kryzys ekonomiczny. Możemy
zapomnieć o realizacji naszych marzeń, bo nawet jeśli nie zabraknie nam
pieniędzy, to i tak czeka nas apokalipsa związana ze zmianami klimatu. Traktuję
te tematy bardzo poważnie. Jednak od tego też czasami próbuję się odciąć – w
innym wypadku nihilizm opanowałby moją duszę do cna, cała skumulowana energia
nie znalazłaby ujścia i głowa pękłaby jak pestka awokado. (Tak, ja też hoduję
swoją roślinkę, jak mogłabym nie pójść z duchem czasów).
Od zawsze mam naturalną potrzebę
organizacji czasoprzestrzeni, muszę
wiedzieć gdzie jestem, w jakim celu, kiedy ten cel zostanie osiągnięty i kiedy
będę mogła przenieść się do następnego miejsca. Ta silniejsza ode mnie
skłonność stwarza w mojej głowie małego proroka. Możemy wyobrazić go sobie jako
takiego mikro szamana, z brodą w stylu Jezusa Chrystusa i twarzą pomalowaną w
fantazyjne wzory. Ten mały prorok, wbrew mojej woli i próbom opanowania
wewnętrznego spokoju, (awokado to też jest jakiś sposób) nieustannie każe mi
obliczać wszystkie możliwe rozwiązania czasoprzestrzenne na nadchodzącą
przyszłość. Choć zupełnie brakuje mi danych, wyliczam rachunki
prawdopodobieństwa dalszych losów własnego życia.
Tego małego szamana nie jestem w
stanie kompletnie zagłuszyć, ale mogę spróbować wpłynąć na to, co szepcze mi do
ucha. Zamiast liczyć dni i miesiące i
domyślać się „kiedy”, próbuję dojść do tego „co”: co ma nastąpić, co jestem w stanie w tej
chwili dostrzec, przewartościować i być może wprowadzić w życie w
przyszłości. Już wiem, że świat się
zmieni – to dobrze. Wszędzie rozbrzmiewa teraz hasło: nie chcemy wracać do
„normalności”, bo to ona była naszym problemem. Teraz mamy niepowtarzalną
szansę mocno przeformułować zasady współżycia w społeczeństwie. Możemy zatem
wpłynąć na to, żeby świat po epidemii był miejscem lepszym. Wiemy, czego nam
brakuje, więc zawalczmy o to. Czeka nas
wielka praca w zakresie przemian społecznych, a z nimi wiążą się bezpośrednio
przemiany artystyczne.

Na moje myślenie o sztuce
wpłynęło ostatnio wiele czynników, ale jeden z nich był szczególnie mocny: film Wima Wendersa o brazylijskim fotografie
Sebastiao Salgado – „Sól ziemi”.
Zafascynowała mnie postać artysty, który swoje wielkie projekty tworzył latami,
żył nimi, był świadkiem historii i
zapisywał ją w obrazach tak pięknych, że ich klasę można bez przesady porównać
do dzieł dawnych mistrzów. Najwyższy poziom estetyczny z pewnością wynikał też z tego, że zdjęcia były zapisem realnego doświadczenia – pełnowymiarowym byciem w tej konkretnej
sytuacji przez długi czas poprzedzony porządnym przygotowaniem. Z portretów bije
energia podobna do tej, którą czuje się od drugiego człowieka, kiedy w intymnej
atmosferze bliskiego spotkania opowiada nam o swoich sekretach. Zaangażowanie intelektualne i emocjonalne
samego artysty sprawia, że fotografie dokumentujące straszne karty historii, mają
moc tłumu skandującego w proteście. Nie
da się podważyć ich ważności, nawet jeśli są to tylko obrazki wywołane na
kawałku papieru. Często zastanawiam się,
jak osiągnąć podobną moc w innych dziedzinach sztuki – wierzę, że jest to
możliwe, jeśli proces artystyczny ma swój czas, w którym dzieło dojrzewa,
ewoluuje, znika i powraca, trwa… Oczywistym
jest jednak, że nikt, kto ze sztuki żyje, na takie trwanie nie może sobie
pozwolić. Tymczasem mikro szaman
podszeptuje do ucha wewnętrznego kolejne i kolejne myśli… Być może trzeba
poważnie przedyskutować z samym sobą utrzymywanie się ze sztuki? (Szaman złowieszczo kalkuluje i kalkuluje, a
przyszłość pozostaje niewiadoma, więc o niczym nie można przesądzić. )

Tym, co zwieńczyło twórcze
starania Salgado w sposób doskonały, był powrót do natury. Po utracie wiary w
ludzkość, która przyszła do artysty po dokumentacji ludobójstwa w Rwandzie, postanowił
oddać hołd Matce Ziemi. Fotografował zakątki świata i stworzenia, które nie
uległy żadnym zmianom od setek tysięcy lat. Projekt wzbudza resztki
optymizmu:
Salgado miał jeszcze co
fotografować!
Jednak to, co zrobiło na
mnie największe wrażenie to jego działanie, które nie tylko utrwalało piękno
natury, ale realnie pozwoliło jej się odrodzić, tam gdzie obecność człowieka
przyczyniła się do jej śmierci. Wspólnie z żoną Lelią, Salgado odtworzył 600
hektarów amazońskiej dżungli. Zajęło im to 20 lat, ale projekt odniósł sukces
do tego stopnia, że na pustynnej ziemi pojawiły się z powrotem źródła wody. Ten
cud można potraktować jako największe, performatywne dzieło artysty. Człowiek,
który całe życie poświęcił na opowiadanie historii ludzkości poprzez obraz,
siłą swoich rąk przyczynił się teraz do
naprawienia tego, co owa ludzkość , w tym jego własny ojciec, zniszczyła.
Dał tym samym świadectwo, że kolejne pokolenie
ludzi może stać się prawdziwą solą ziemi.

Nasłuchując jastrzębia,
dostrzegam też zbliżający się koniec kwarantanny w Europie, a zatem coraz
bliższa staje się perspektywa naszej post-pandemicznej przyszłości. Powoli
powracają standardowe obowiązki, uruchamia się dawny rytm, pęd po
powierzchniach. Wydaje się, że to ostatni moment, żeby podjąć decyzję o buncie
wobec tej „normalności”, która w gruncie rzeczy wcale nas nie uszczęśliwiała.
Tak naprawdę w tej chwili wszyscy tęsknimy za wolnością, a nie za ciężką pracą,
która napędza gospodarkę i nabija PKB. Boimy się o pieniądze, bo boimy się o
naszą wolność. Dla mojego pokolenia wolność była tak oczywistym stanem rzeczy,
że być może większość z nas dopiero w tej chwili zorientowała się, że istnieje
też coś takiego jak jej brak. Dorastałam w świecie bez granic, a przecież ta
sytuacja nie jest ani wieczna, ani oczywista. Cała ta kwarantanna podziałała na
moją wyobraźnię w sposób brutalny, rzeczywistość nie obcyndalała się z
uświadomieniem mi, że moje podróże samolotem na drugi koniec Europy traktowane
przeze mnie jak przejazd podmiejskim autobusem,
to ogromny przywilej.

Doświadczyłam też jak szybko
natura odradza się, kiedy jej zanadto nie przeszkadzamy. Mam nadzieję, że
wszyscy zobaczyli tę wersję demo planety bez człowieka – to może wyznaczać
kierunek działania, dawać nadzieję, że warto zawalczyć o środowisko, bo może
jeszcze da się je uratować.
Choćby w
małym skrawku, w małym procencie.
W
takich rzeczach jak ryby w czystych kanałach Wenecji, tysiące żółwi biegnących
do morza, czy kopulujące po 10 latach pandy w chińskim zoo, bo w końcu miały
trochę prywatności, łatwo dostrzec, że kosztem niewielkiego wyrzeczenia z
naszej strony, możemy wiele zmienić w ekosystemie. Niekoniecznie musi się w
związku z tym rozpadać cała światowa gospodarka. Nie wierzę, że ludzkość nie
zauważy różnicy jakościowej w związkach rodzinnych, we wspólnym spędzaniu
czasu, w odpoczynku, który teraz ktoś na nas wymusił, ale przez dotychczasowe tempo
w ogóle zapomnieliśmy o jego istnieniu. Obniżenie naszych konsumpcyjnych
potrzeb nie jest trudne, zresztą od lat zachęcają do tego aktywiści ruchów zero
waste i guru medytacji – w przestrzeni oczyszczonej z nadmiaru przedmiotów
łatwiej się myśli. Ile było filmów i książek o tym, że ludzie mający mniej byli
szczęśliwsi od bogaczy pompujących silikonem najwymyślniejsze części ciała.
Jakkolwiek może się to wydawać banalne i wyświechtane, taka jest prawda o
ludzkich potrzebach.
Ludzie potrafią
robić najbardziej absurdalne rzeczy, byle nie być samotnymi – nie była nam
potrzebna pandemia, żeby się o tym przekonać, aczkolwiek mnogość internetowych
filmików o wznoszeniu toastu do lustra tylko to potwierdza. Co więcej,
częstotliwość publikacji dokumentacji codzienności, która tak naprawdę nic
nikogo nie obchodzi, jest krzykiem rozpaczy w poszukiwaniu międzyludzkiej
interakcji. Być może teraz nadamy odpowiedniego znaczenia spotkaniom twarzą w
twarz, gdzie możesz do kogoś dotknąć, poczuć jego ciepło, spojrzeć mu w oczy.
Tego nie daje żadna technologia, która
przecież powoli zaczynała wypierać spotkania w realu.

Ten czas, który przymusowo
spędziłam w zawieszeniu, dał mi zatem dwie celne wskazówki. Pierwsza z nich to
silny kopniak, który wypchnie mnie z domu i każe jeszcze intensywniej
doświadczać istnienia, z większą ciekawością badać otoczenie i sięgać coraz
dalej poza jego granice, żeby wciąż przekraczać samą siebie. Druga dotyczy
sztuki, ale w sumie obejmuje wszelką aktywność: trzeba wyjść ze sfery pustych
dyskursów i być we wszystkim, co się robi jeszcze bardziej niż wcześniej.
Takie pragnienia wzbudził we mnie Salgado.
Warto zatem w czasie izolacji poszukiwać dobrych drogowskazów na ciąg dalszy.
Mimo zrozumiałego rozmemłania skupić się na inspiracji na przyszłość. Nikogo
nie zachęcam do transgresywnej działalności w ramach siedzenia w domu, nie ma
się co katować. Ale warto przygotować się do tego, co ma nadejść: zbierać
materiał, obserwować samego siebie i zacząć rozumieć, gdzie tak naprawdę chce
się dojść. Jaką drogą – to już nie do końca zależy od nas, ale w tym tkwi
piękno przygód.
Kiedy odzyskamy naszą wolność,
wyruszymy w podróż, która być może zmieni losy świata: odmieni oblicza
społeczeństw, przyczyni się do powszechnej równości, zbliży nas z powrotem do
odwiecznego rytmu natury. Patrzmy z radością w tę przyszłość, mimo strachu i
miejmy nadzieję, że rzeczywiście już nic nie będzie jak dawniej.