Jakim
cudem stało się tak, że dopiero teraz go odkryłam - nie wiem. Ale lepiej późno
niż wcale, w każdym razie stało się. Zobaczyłam "Pociąg". Prostota
tytułu odpowiada prostocie fabuły, ale też i środków wyrazu użytych do jej
zobrazowania. Niezwykle subtelnie i minimalistycznie zagrana opowieść o
samotności, o jej śladach w życiu osobistym i społecznym w reżyserii Jerzego
Kawalerowicza. W rolach głównych Leon Niemczyk i Lucyna Winnicka oraz Zbigniew
Cybulski. Wszystko w oprawie atmosferycznej muzyki jazzowej w opracowaniu
Andrzeja Trzaskowskiego. Nie jest moją rolą opowiadać fabułę, bowiem największą
przyjemnością dla widza (moim zdaniem) jest zagłębianie się w świat filmu
zgodnie z założeniem reżysera, podążanie za jego myślą i wzrokiem. Piszę o tym
filmie, bo szczególnie mnie poruszył. A najbardziej poruszyła mnie cisza.
Wszystko dzieje się ciszy, mimo tego, że historię można by zaklasyfikować jako
wręcz sensacyjną. Dwoje głównych bohaterów, chociaż nie mają ochoty na niczyje
towarzystwo, z każdym kilometrem przebytej drogi coraz bardziej się na siebie
otwiera. Ich spotkanie skonstruowane jest jak tango - to smutna piosenka o
życiu, którą razem tańczą, ale tylko przez chwilę. Jeden taniec od Łodzi do
Helu. Ich utworem jest cisza, która czasem jest straszna, czasem kojąca, a
jeszcze innym razem pozwala wybrzmieć lepiej słowom. Delikatność zarysowanej
relacji oraz tajemnica, jaką owiane są losy bohaterów sprawia, że jako widzowie
dajemy się całkowicie wciągnąć w sytuację. Jednak reżyser pozwala nam
dowiadywać się tylko tyle, ile oni sami przed sobą odsłonią. Nie ma w tym
filmie łopatologicznych retrospekcji - grę półsłówek prowadzi się aż do końca.
Widz zawsze dostaje tylko fragment, tylko tyle ile podejrzy lub podsłucha.
Kawalerowicz
opowiada nam o poszczególnych postaciach, ale nie pozostawia bez komentarza
całego społeczeństwa. Bowiem wszyscy w tym filmie mierzą się ze swoim
nieszczęściem - miłosnym zawodem, zawodową porażką, niespełnieniem. Ale oprócz
personalnych problemów pokazana jest także społeczna trauma, wynikająca z braku
zadośćuczynienia po krzywdach jakich społeczeństwo doznało w II wojnie
światowej. W 1959 roku ciągle szuka się winnych, stąd taka łatwość w osądzie
innych. Kiedy okazuje się, że pociągiem jedzie morderca, wszyscy angażują się w
jego złapanie. Ostatecznie dokonuje się na nim samosąd, lincz. Widząc scenę, w
której mężczyźni wybiegają z pociągu, by złapać uciekającego, zastanawiam się,
czy w dzisiejszym świecie coś takiego mogłoby mieć miejsce? Możliwe... ale
raczej mało prawdopodobne. Dlatego tłumaczę sobie to filmowe zdarzenie jako
wyraz traumy narodu, który raptem kilkanaście lat wcześniej doświadczał
okropieństw wojny. Głęboko ukryte w ludzkich duszach cierpienie, które w
wymierzeniu sprawiedliwości złoczyńcy znajduje ujście przeradzając się w
agresję. Ale czy to wystarcza, by zapomnieć? Ostatecznie każdy zostaje z tym
sam.
Pociąg
dojeżdża na miejsce, drogi bohaterów rozchodzą się, film się kończy. To, co
przeżyli, było czymś więcej niż zwykłą podróżą nocnym pociągiem. Dla widza
także mogło być, ale subiektywna ocena rządzi światem kultury, zatem o tym nie
sposób się wypowiadać. Co ciekawe, scenariusz oparty jest na podstawie własnego
przeżycia Kawalerowicza z podróży pociągiem. Kto by pomyślał, że PKP może tak
inspirować.




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz