piątek, 7 listopada 2014

Kamila Straszyńska - jeden taniec od Łodzi do Helu


            Jakim cudem stało się tak, że dopiero teraz go odkryłam - nie wiem. Ale lepiej późno niż wcale, w każdym razie stało się. Zobaczyłam "Pociąg". Prostota tytułu odpowiada prostocie fabuły, ale też i środków wyrazu użytych do jej zobrazowania. Niezwykle subtelnie i minimalistycznie zagrana opowieść o samotności, o jej śladach w życiu osobistym i społecznym w reżyserii Jerzego Kawalerowicza. W rolach głównych Leon Niemczyk i Lucyna Winnicka oraz Zbigniew Cybulski. Wszystko w oprawie atmosferycznej muzyki jazzowej w opracowaniu Andrzeja Trzaskowskiego. Nie jest moją rolą opowiadać fabułę, bowiem największą przyjemnością dla widza (moim zdaniem) jest zagłębianie się w świat filmu zgodnie z założeniem reżysera, podążanie za jego myślą i wzrokiem. Piszę o tym filmie, bo szczególnie mnie poruszył. A najbardziej poruszyła mnie cisza. Wszystko dzieje się ciszy, mimo tego, że historię można by zaklasyfikować jako wręcz sensacyjną. Dwoje głównych bohaterów, chociaż nie mają ochoty na niczyje towarzystwo, z każdym kilometrem przebytej drogi coraz bardziej się na siebie otwiera. Ich spotkanie skonstruowane jest jak tango - to smutna piosenka o życiu, którą razem tańczą, ale tylko przez chwilę. Jeden taniec od Łodzi do Helu. Ich utworem jest cisza, która czasem jest straszna, czasem kojąca, a jeszcze innym razem pozwala wybrzmieć lepiej słowom. Delikatność zarysowanej relacji oraz tajemnica, jaką owiane są losy bohaterów sprawia, że jako widzowie dajemy się całkowicie wciągnąć w sytuację. Jednak reżyser pozwala nam dowiadywać się tylko tyle, ile oni sami przed sobą odsłonią. Nie ma w tym filmie łopatologicznych retrospekcji - grę półsłówek prowadzi się aż do końca. Widz zawsze dostaje tylko fragment, tylko tyle ile podejrzy lub podsłucha.
            Kawalerowicz opowiada nam o poszczególnych postaciach, ale nie pozostawia bez komentarza całego społeczeństwa. Bowiem wszyscy w tym filmie mierzą się ze swoim nieszczęściem - miłosnym zawodem, zawodową porażką, niespełnieniem. Ale oprócz personalnych problemów pokazana jest także społeczna trauma, wynikająca z braku zadośćuczynienia po krzywdach jakich społeczeństwo doznało w II wojnie światowej. W 1959 roku ciągle szuka się winnych, stąd taka łatwość w osądzie innych. Kiedy okazuje się, że pociągiem jedzie morderca, wszyscy angażują się w jego złapanie. Ostatecznie dokonuje się na nim samosąd, lincz. Widząc scenę, w której mężczyźni wybiegają z pociągu, by złapać uciekającego, zastanawiam się, czy w dzisiejszym świecie coś takiego mogłoby mieć miejsce? Możliwe... ale raczej mało prawdopodobne. Dlatego tłumaczę sobie to filmowe zdarzenie jako wyraz traumy narodu, który raptem kilkanaście lat wcześniej doświadczał okropieństw wojny. Głęboko ukryte w ludzkich duszach cierpienie, które w wymierzeniu sprawiedliwości złoczyńcy znajduje ujście przeradzając się w agresję. Ale czy to wystarcza, by zapomnieć? Ostatecznie każdy zostaje z tym sam.
            Pociąg dojeżdża na miejsce, drogi bohaterów rozchodzą się, film się kończy. To, co przeżyli, było czymś więcej niż zwykłą podróżą nocnym pociągiem. Dla widza także mogło być, ale subiektywna ocena rządzi światem kultury, zatem o tym nie sposób się wypowiadać. Co ciekawe, scenariusz oparty jest na podstawie własnego przeżycia Kawalerowicza z podróży pociągiem. Kto by pomyślał, że PKP może tak inspirować.

  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz