Pan
Kowalski wzrusza się losem Zbigniewa Herberta, który nie poddając się za
wszelką cenę upolitycznieniu w czasach PRL, musiał utrzymywać się z pracy
kompletnie nie związanej z literaturą. Dokładnie rzecz biorąc pracował m.in.
jako kalkulator chronometrażysta w
Inwalidzkiej Spółdzielni Emerytów Nauczycieli "Wspólna Sprawa" albo
starszy asystent w Centralnym Biurze Studiów i Projektów Przemysłu Torfowego
Torf projekt (sic!). Pisał do szuflady wspaniałe wiersze, które dziś tłumnie
recytuje się na wszelkich konkursach, choć nie był artystą docenionym dopiero
po śmierci. Skromne podróże, których owocem są takie teksty jak np. Barbarzyńca w ogrodzie, opłacał z
malutkich sum, jakie otrzymywał za swoją twórczość.
Pani Kowalska organizuje ślub swojej
córki. Wydaje dzikie ilości pieniędzy na sukienkę, na salę weselną, na kościół,
na dekoracje i podróż poślubną. Minimalny koszt jedzenia dla jednego gościa to
160 złotych - bo przecież mniej nie wypada, a i gości trzeba zaprosić sporo,
żeby był prestiż. No i jaka ceremonia może się obyć bez muzyki na żywo? I
następuje zdziwienie - to muzycy nie za darmo? I jeszcze gorszy szok, że 300
złotych za wieczór grania, to dosyć mała stawka.
Państwo Kowalscy czytają w gazecie o
proteście w Filharmonii. Pracownikom instytucji narodowej nie starcza do
pierwszego. Jak ktoś ma szczęście, to ma drugą pracę w innej orkiestrze, jak
jest obrotny - zakłada własny zespół, jak ma pecha - dorabia na taksówce. Państwo
Kowalscy po analizie rynku pracy dochodzą do stwierdzenia, że każdy artysta
powinien pracować jak wszyscy, nie narzekać i cieszyć się, że w ogóle pracuje w
zawodzie. A Filharmonia to "XIX- wieczna forma popularyzowania
kultury", więc i po co to komu dzisiaj, w dobie You Tube'a. Co więcej nie
wytwarzają żadnych konkretnych dóbr, nie świadczą usługi, a domagają się
pieniędzy. Darmozjady. To samo cała reszta - malarze, aktorzy, pisarze.
Przydatni jedynie, gdy mogą na chwilę zabawić zapracowanych pracowników
korporacji.
Jednak żadnym Kowalskim ani Nowakom
nie przyjdzie do głowy, że darmo-zjady nic za darmo nie dostają. Że ta
przyjemna praca, za którą według ciężko harujących urzędników należą się co
najwyżej brawa i uścisk dłoni prezesa, to lata poświęcone na doskonalenie
umiejętności, to godziny przezwyciężania samego siebie, walki w rywalizacji nie
na żarty. To czasem znoszenie konieczności sprzedawania własnej twarzy, ambicji
i idei. Co dostaje w zamian artysta, którego dzieło trwa tylko w momencie jego
wykonywania? Łatkę darmozjada. A gdzie podziewają się współcześni Zbigniewowie
Herbertowie? W Leroy Merlin w dziale z gniazdkami elektrycznymi.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz