Jest
niezwykła. Mogłabym wpatrywać się w nią godzinami z zachwytem. Twarz Judyty z
obrazu Caravaggia nie jest zwyczajnym portretem. Zresztą nie mogłaby być
zwyczajna chociażby ze względu na przedstawioną sytuację. Ucinanie komuś głowy
nie należy do codziennych czynności przeciętnych dziewcząt z dobrego domu. Ale żarty na bok. Scena jest dramatyczna w
biblijnym opisie i w każdym innym przedstawieniu. Jednak obraz Caravaggia ma w
sobie pewną przewagę, która sprawia, że to arcydzieło fascynuje. Te twarze, zwłaszcza
Judyty, mają w sobie ekspresję tak prawdziwą, że aż przerażającą. Judyta -
młoda piękność - trzyma w rękach ucinaną głowę i patrzy na nią ze strachem i
obrzydzeniem. Tak bardzo wyczuwalna jest jej niechęć do popełnianego czynu, że
budzi współczucie. Jej niewinna buzia nie pasuje do makabry, do której została
zmuszona. Jej ciało odchyla się jak
najdalej od tryskającej krwi Holofernesa, jakby nie chciało brać udziału w tym,
czym zajmują się ręce. Judyta patrzy na miecz w swoich dłoniach z dystansu, tak
jakby była myślami gdzie indziej, jakby śniło jej się, że zabija człowieka. Strach
i obrzydzenie (fizyczne i moralne) tej, w swojej istocie, niewinnej dziewczyny,
potęguje kontrast z odrażającą twarzą staruchy, która prawie ze zwierzęcym
pożądaniem patrzy na krwawą scenę. Nadstawia worek, do którego za chwilę trafi
odcięta głowa wroga. Cała jej postura wyraża ekscytację chwilą, maksymalną
koncentrację na każdym ruchu Judyty.
Konwulsje Holofernesa i podniecenie starej należą do niskiego świata
dzikiej ludzkiej natury. Tymczasem Judyta wydaje się poruszać w zwolnionym
tempie, być daleko poza namiotem babilońskiego wodza. To forma ucieczki od
świadomości potwornych czynów, których się dopuszcza. Jej spojrzenie na
porażonego strachem mężczyznę, który prawdopodobnie jeszcze przed chwilą
krzyczał, a teraz zamarł w jeszcze bardziej przerażającej ciszy i w ostatnim
odruchu obronnym, wygląda na skupione bardziej na wewnętrznej ocenie samej
siebie, niż na współczuciu lub determinacji morderczyni. Judyta myśli o sobie i
o tym, czy jeszcze kiedyś będzie mogła zasnąć, nie widząc każdej nocy szeroko
otwartych oczu, tryskającej z szyi krwi, ręki zaciśniętej w panice na poduszce...
Patrzę
na Judytę i zastanawiam się, jak to jest możliwe, że Caravaggio tak wnikliwie
zbadał jej wnętrze i dał nam jego obraz. I to z tak nietypowej
perspektywy. Czyż nie jest ona po prostu
wyrachowaną morderczynią? Na tym obrazie nie jest nią w najmniejszym stopniu,
być może dlatego, że Caravaggio wiedział co maluje. Bynajmniej nie w sensie pogłębionej
znajomości Biblii. Wiódł bardzo burzliwe, wręcz awanturnicze życie. Był
świadkiem bójek, rozrób, morderstw. Sam zabił młodego chłopaka - Ranuccia
Tomassoniego. Prawdopodobnie nieumyślnie, jednak fakt pozostaje faktem. I kolejny raz potwierdza się przekonanie, że
życie artysty niezmiennie wpływa na jego twórczość. Doświadczenia z rzymskiego
półświatka uczyniły z Caravaggia włóczęgę, ale wcześniej dały mu materiał na
stworzenie jego arcydzieł. Mnogość sytuacji w jakich się znajdował,
najróżniejsze postaci, które spotykał, od prostytutek po kardynałów, były
podstawą dla jego przenikliwej natury do oddania różnorodności ludzi i świata.
Oczywiście dzięki niecodziennemu talentowi udało mu się przelać swoje
obserwacje na płótna, które do dziś fascynują. Zachwycają swoją prawdziwością,
chwytają za serce bliskością - widma, które już dawno należą do świata zmarłych
(czy mówimy o postaciach biblijnych czy o modelach, którzy się w nie wcielili)
stają przed nami z całą swoją materialnością i duchowością. Patrzymy w ich oczy, jakby to byli żywi
ludzie. Bo kiedyś byli żywi i pozostają żywi, choć zamknięci w tym ułamku
sekundy, w którym uchwycił ich artysta. Ten ułamek sekundy trwa wiecznie.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz