wtorek, 30 grudnia 2014

Kamila Straszyńska - Przyjaźnie na odległość

 
            Tegoroczne święta z pewnością nie należały do najweselszych. Nie mam tu na myśli tradycyjnej giełdy nieudanych prezentów, ani dań wigilijnych, które stają niektórym ością w gardle (choć to też bywa nieprzyjemne).  Rzecz w potrójnej stracie świata polskiej kultury - zmarli trzej wybitni: muzyk, reżyser i literat. Mówiąc o muzyku, nie mam tu na myśli Joe Cockera, który niewątpliwie był postacią znaną i lubianą, lecz kogoś znacznie ważniejszego dla naszej szerokości geograficznej, to znaczy Jerzego Semkowa - jednego z najważniejszych polskich dyrygentów, propagatora polskiej kultury i artystów na świecie. Był to już starszy człowiek, okres jego świetności przypadł głównie na lata 60. i 70., nie był zatem powszechnie dziś znanym celebrytą. Jednak jego dorobek artystyczny i znaczenie dla rozwoju polskiej muzyki są niepodważalne (stąd też moje zdziwienie, że w głównym wydaniu wiadomości panu Cockerowi poświęcono 10-minutowy materiał, a o panu Semkowie nawet nie wspomniano). Dwa dni potem walkę z rakiem przegrał Krzysztof Krauze, a w drugi dzień świąt odszedł Stanisław Barańczak. Myślę, że tych panów nikomu nie trzeba przedstawiać.
            Nie będę ukrywać, że ta czarna seria mocno mnie przytłoczyła. Przecież wiem, że na każdego musi przyjść jego czas, ale nagły łomot pogrzebowych dzwonów każdego mógł nieco oszołomić. I przyszła mi do głowy taka myśl: nie byli to moi krewni, a jednak osobiście odczuwam ich brak. Poprzez swoją twórczość stali się dla bliskimi ludźmi, chociaż żadnego nigdy nawet nie minęłam na ulicy, nie zamieniłam słowa. Ale każdy twórca w swoim dziele zostawia cząstkę siebie. Oglądając film czy czytając wiersz wchodzisz w bliską znajomość z jej autorem i to jest właśnie piękne. To daje temu autorowi nieśmiertelność - nie musi być obecny ciałem, żeby b y ć. Zostaje po nim nie tylko pamięć, ale też wszystkie jego cząstki, które dał nam w swojej sztuce. Jest oczywistym, że ta myśl wcale nie jest oryginalna ani nowa, bo w końcu wszyscy znają Horacego, a i od jego czasów ten wątek jest maglowany nieustannie. Jednak dzięki niej łatwiej przybrać iście stoicką postawę akceptacji wyroków losu i zamiast wylewać gorzkie żale, zacieśnić swoją przyjaźń na odległość z Krzysztofem Krauze lub Stanisławem Barańczakiem. Jerzego Semkowa niestety już nie sposób zobaczyć z batutą w dłoni, ale zawsze pozostaje nagranie.  Przykrość w tym taka jedynie, że dopiero informacja o śmierci często pobudza do odkrycia i docenienia kogoś na nowo (albo i po raz pierwszy). Chociaż może to dobrze - koniec staje się początkiem.  
 


środa, 10 grudnia 2014

Kamila Straszyńska - Tętno dźwięków

 
"Ulubiony zespół?" Takie pytanie najczęściej nie ma jedynej, stałej odpowiedzi - w końcu tyle jest zespołów, które cenimy. Za oryginalne teksty, za nieoczywistą melodię, a czasami po prostu za doskonały bit. Muzyka jest naturalną ścieżką dźwiękową dla naszego życia, ale szczególnie poświęcamy jej uwagę w czasie koncertów na żywo - udzielają nam się emocje muzyków, pod stopami czujemy drżenie podłogi od głośników, zachwycamy się rozmachem wielkiego show (lub przeciwnie - minimalizmem, który także potrafi silnie oddziaływać). A gdy wszyscy na  koniec zaczynają śpiewać refren największego hitu - zbiera się na szloch, bo do takiego poziomu doprowadza nas (zakrawające na patetyzm) poczucie wspólnoty między artystą i słuchaczami. Wszystko odbywa się zgodnie ze słowami E.Y. Harburga: Słowa budzą myśli, muzyka rodzi emocje, a kiedy słuchasz pieśni – zaczynasz swoje myśli odczuwać.  Ten model przeżywania muzyki, który nazywam roboczo ekstrawertycznym, jest wybierany przez większą część melomanów, fanów muzyki przede wszystkim rozrywkowej. Ale można też inaczej.
Z greckiego, słowo filharmonia to umiłowanie współdziałania. I to właśnie we współdziałaniu, współ-graniu, kryje się siła muzyki - jej moc poruszania emocji poprzez idealne dopasowanie poszczególnych dźwięków, rytmów, pauz i akcentów. Patrząc na orkiestrę powinniśmy widzieć w zasadzie jednego artystę. I obserwować całą jej pracę, jak precyzyjne ruchy pędzlem malarza albo dopracowaną choreografię. Gdy patrzymy w ten sposób, trudno nie przyznać, że takie zjednoczenie w tworzeniu jest imponujące. Jednak nie po to idziemy do filharmonii, by bić brawo, trębaczom, którym udało się zagrać w tym samym momencie, tę samą nutę. I to na znak dyrygenta - pfff. Siedząc w mniej lub bardziej wygodnym fotelu na widowni, możemy przeżywać muzykę w zupełnie inny sposób niż jest to dziś popularne. Wchodząc w harmonię, możemy doznać współpracy muzyków na takiej samej zasadzie, jak czuje się każdy poszczególny mięsień w ciele. Poczuć tętno dźwięków.
Z kolei o szczególnych walorach muzyki klasycznej decyduje zawarta w niej delikatność. Nawet w forte fortissimo  kryje się wrażliwość, czułość między muzykiem a instrumentem, instrumentem a dźwiękiem, dźwiękiem a słuchaczem. To wyzwala nasze emocje z zupełnie innego rejonu głowy.  Pozwala poczuć harmonię w sobie (FEEL HARMONY - takim hasłem promowano Filharmonię Narodową jakiś czas temu), uspokoić myśli i skupić się tylko na dźwiękach - przeżywać to introwertycznie. Jest rzeczą oczywistą, że koncert muzyki rozrywkowej też wzbudza emocje w naszym wnętrzu, ale równocześnie bardziej sprzyja wykrzyczeniu ich w słowach najmocniejszej piosenki. Tymczasem w filharmonii wszystko tworzy się, formułuje i zostaje w środku. Warto tego doświadczyć chociaż raz w życiu.
 
A czasem i w filharmonii wygląda to tak: https://www.youtube.com/watch?v=FHFf7NIwOHQ
 

piątek, 28 listopada 2014

Kamila Straszyńska - i o sławie słów parę

            Mówi się, że autorytety to gatunek wymarły. Łatwo tak mówić jeśli w ogóle przestało się ich szukać. Na pierwszy rzut oka nasza pozycja może się wydawać stracona - osaczeni przez marne talenty w mediach, albo ludzi, którzy są znani z tego, że są znani, poddajemy się dekadenckim hasłom o śmierci ideałów. Do czasu. Zdarza się, że odkryjemy w swoim świecie jednostkę wybitną, która krąży po tej samej orbicie zainteresowań i co więcej, ma ogromne doświadczenie, którym może się podzielić. Tym, którzy mają więcej szczęścia, taki autorytet objawia się w bezpośrednim kontakcie i w rozmowach czy nauczaniu przekazuje życiową mądrość. A dla tych, którzy takiej możliwości nie posiądą - nic straconego! Są przecież książki.
            Dla mnie jednym z takich autorytetowych objawień okazał się Jerzy Radziwiłowicz. Przy okazji pisania pracy olimpijskiej w liceum zagłębiłam się nieco w jego życie i twórczość- stał się najpierw obiektem analiz aktorskich, a z czasem guru stylu i klasy. Niepohamowana była moja dziewczyńska radość, gdy nadarzyła się okazja, żeby z Panem Radziwiłowiczem zamienić kilka zdań. Niestety nie mam aż tyle szczęścia, by każdemu z moich autorytetów chciało się ze mną rozmawiać tyle czasu, ile mi by się chciało - jednak pocieszenie znalazłam właśnie w książce. "Wszystko jest lekko dziwne" to wywiad - rzeka z Jerzym Radziwiłowiczem przeprowadzony przez Łukasza Maciejewskiego w 2012 roku. Co prawda czytanie na pewno nie daje tyle emocji, co spotkanie twarzą w twarz, ale przynajmniej to czytelnik dyktuje warunki. I tak widywałam się z Panem Radziwiłowiczem w metrze, w przerwie między wykładami, w drodze do domu, w poczekalni u lekarza. On sam mówi, że każdy dzień jest pełen takich momentów, które zazwyczaj są pustym czekaniem, a można je przecież zapełnić ciekawą lekturą. Opowiada historie prywatne i zawodowe, jednak w żadnym wypadku nie popada w popularny dziś ekshibicjonizm. To zapis takiej rozmowy, jaką chyba każdy chciałby przeprowadzić, nawet jeśli nie ma zapędów dziennikarskich. Szczególnie, że rozmówca znany jest z niechęci do udzielania wywiadów. Lektura tej książki to nie tylko przyjemność z poznawania ciekawego człowieka, ale także (a może przede wszystkim) skarbnica wiedzy, której w naukowych opracowaniach nie sposób znaleźć. W końcu wiele się można nauczyć od mistrza, będąc choćby niemym świadkiem jego słów. Mądrość i dystans, płynące z doświadczenia, to wartości uniwersalne, nie dotyczące jedynie artystów (ale dla nich prawdopodobnie szczególnie przydatne). Właśnie o pewnym dystansie do zjawiska sławy, ale i do samego siebie opowiada Jerzy Radziwiłowicz - to kwintesencja samego stylu podejścia do popularności wynikającej z zawodu aktora, ale i do samego zawodu. Gdyby przyłożyć kalkę tej klasy do ludzi, którzy szczególnie upodobali sobie być na świeczniku, prawdopodobnie wypadliby blado. Na szczęście ci, o których możemy przeczytać we wspomnieniach Radziwiłowicza, będącego najwyższej klasy artystą, to plejada największych polskich nazwisk związanych z teatrem i filmem - Wajda, Jarocki, Grzegorzewski, Kieślowski, etc. A dowcipne ciekawostki z planu to wisienka na torcie.
            Zatem po tych paru spotkaniach z Panem Radziwiłowiczem stało się rzeczy kilka: po pierwsze, moja lista filmów do obejrzenia wydłużyła się o sporo pozycji, o których nawet wcześniej nie pomyślałam. Po drugie, mój ogląd na działalność twórców, których znałam przed lekturą, zmienił się, bo mogłam spojrzeć na nią nie tylko z perspektywy widza, ale od wewnątrz - dzięki temu odkryłam ukryte dla mnie wcześniej sensy, wartości. I po trzecie, być może najważniejsze: wzmocniłam swoje przekonanie o mocy istniejących (mimo pogłoskom o ich śmierci) autorytetów, w postaci ludzi doświadczonych, ciekawych, nietuzinkowych i o otwartych umysłach. Co więcej jesteśmy w stanie ich znaleźć blisko nas - niekoniecznie na drugim końcu świata w innej epoce. Wbrew pozorom pojawiają się w tej samej czasoprzestrzeni co my. Pan Radziwiłowicz jest jednym z nich, a i szczęśliwie jest ich znacznie więcej (nie chodzi także wyłącznie o artystów). Jestem przekonana, że to właśnie z nich należy czerpać przykład, za ich śladem podążać - nie w osiąganiu kariery, ale w podejściu do niej, a czasami nawet do całego życia.
 


sobota, 15 listopada 2014

Joanna Merta - Jedenaste: oddychaj.



            Bez jedzenia można wytrzymać nawet miesiąc. Bez wody kilka dni. A ile jesteśmy w stanie przeżyć bez powietrza? I co będzie jeśli pewnego dnia uświadomimy sobie, że dusiliśmy się całe życie? Taki przypadek stał się tematem przewodnim filmu Iwana Wyrypajewa, zatytułowanym 'Tlen'.

            Jest wiele powodów, dla których można nazwać 'Tlen' ciekawym. Na pewno na pierwszy plan wysuwa się konwencja. Na początku na ekranie pojawia się spis piosenek, jak gdyby okładka płyty, która uprzedza nas, co usłyszymy. I rzeczywiście, jedna po drugiej, następują kolejne części filmu, zbudowane jak teledyski, którym towarzyszy narracja prowadzona w rytmie hip-hopu. Tak szczegółowo zagłębiam się w formę, ponieważ to właśnie dzięki niej film staje się tak silnie współczesny. Aktorzy grający bohaterów historii są jednocześnie narratorami kompozycji. Można to zinterpretować, jako informację, że osoby biorące udział w opowiedzianych wydarzeniach są przypadkowe i historia dotyczy tak naprawdę każdego.
            Sam reżyser zaznacza, że oglądając 'Tlen' należy skupić się na obrazie i muzyce, nie zastanawiać się nad tekstem i odbiór nastawić na emocje. Tym bardziej nie będę opisywać fabuły, zwłaszcza, że dosyć trudno jest ją wyśledzić. Mogę postarać się sformułować refleksję na temat tego, co odnalazłam w tej opowieści.
            Dla mnie film mówił przede wszystkim o ludziach pragnących powietrza. W tym wypadku, jako przykład, pojawił się chłopak z małego miasteczka - Sańka (Aleksey Filimonov), który dusi się w swoim nudnym istnieniu, ze swoją prostą żoną i szarą codziennością. Odkrywa, że nie ma czym oddychać dopiero w momencie gdy odnajduje Tlen w rudowłosej dziewczynie - Saszy (Karolina Gruszka), która przyjechała z wielkiego miasta. Tlen, gdy go raz zaczerpniemy, staje się nam niezbędny do życia. Jest wiatrem wolności, ulgą dla znużonych rutyną płuc. Czy to nie brzmi znajomo? To przecież nie musi być wieś i żona. To mogą być nadopiekuńczy rodzice, którzy nie pozwalają zaczerpnąć powietrza aż do pierwszego samodzielnego wypadu z przyjaciółmi. To może być dusząca zależność finansowa, którą kończy głęboki oddech pierwszej własnej wypłaty. Czy szkodliwa dla płuc praca, którą pewnego dnia rzuca się i zakłada kapelę, żeby móc odetchnąć pełną piersią. Przykłady można by mnożyć bez liku.
            Jednakże dzikie pragnienie wolności nie jest wcale czymś wyłącznie dobrym. Tlenu bohaterowie szukają w zabawie, w narkotykach, w odejściu od wszystkich norm społecznych, co w efekcie kończy się dla nich fatalnie. I znowu, na przykładach z naszego życia, wiem, że namiętność może pociągnąć nas w miejsce, w które wcale nie chcielibyśmy dotrzeć.
            W każdą kompozycję wpleciony jest cytat z Biblii. Początkowo miałam wrażenie, że ma to wydźwięk antyreligijny. W środku filmu, że raczej proreligijny. Dopiero pod koniec zrozumiałam, jak bardzo jest to neutralne w swojej wymowie. Wyrypajew pokazuje, co strasznego człowiek może zrobić z Bożym Słowem, nie atakując istoty Boga. Nie poddaje w wątpliwość jego istnienia, ani nie opowiada się z tym, że On jest. Oczywiście nikomu nie zamierzam narzucać interpretacji, ale w moim odczuciu, przytoczone fragmenty są pewnym odzwierciedleniem poszukiwań tlenu. Fanatyzm i zła interpretacja może spowodować tyle samo zła, co odrzucanie zasad moralnych i duszenie się w poszukiwaniu sensu istnienia. W czasach wiecznej wojny sacrum i profanum uważam zachowanie neutralności za wyjątkowe osiągnięcie.
            Jaki wniosek ja wysnułam z filmu? (A najpiękniejsze w nim jest to, że prawie każdy wynosi co innego.) W pewnym momencie filmu jeden narrator pyta drugiego, co dla niego liczy się najbardziej. Pada odpowiedź: sumienie. Myślę, że Wyrypajew przestrzega swoją wypowiedzią. Pilnuj tego, żeby nie tracić oddechu, unikaj hiperwentylacji. Bo najważniejsze jest sumienie.

           


piątek, 7 listopada 2014

Kamila Straszyńska - jeden taniec od Łodzi do Helu


            Jakim cudem stało się tak, że dopiero teraz go odkryłam - nie wiem. Ale lepiej późno niż wcale, w każdym razie stało się. Zobaczyłam "Pociąg". Prostota tytułu odpowiada prostocie fabuły, ale też i środków wyrazu użytych do jej zobrazowania. Niezwykle subtelnie i minimalistycznie zagrana opowieść o samotności, o jej śladach w życiu osobistym i społecznym w reżyserii Jerzego Kawalerowicza. W rolach głównych Leon Niemczyk i Lucyna Winnicka oraz Zbigniew Cybulski. Wszystko w oprawie atmosferycznej muzyki jazzowej w opracowaniu Andrzeja Trzaskowskiego. Nie jest moją rolą opowiadać fabułę, bowiem największą przyjemnością dla widza (moim zdaniem) jest zagłębianie się w świat filmu zgodnie z założeniem reżysera, podążanie za jego myślą i wzrokiem. Piszę o tym filmie, bo szczególnie mnie poruszył. A najbardziej poruszyła mnie cisza. Wszystko dzieje się ciszy, mimo tego, że historię można by zaklasyfikować jako wręcz sensacyjną. Dwoje głównych bohaterów, chociaż nie mają ochoty na niczyje towarzystwo, z każdym kilometrem przebytej drogi coraz bardziej się na siebie otwiera. Ich spotkanie skonstruowane jest jak tango - to smutna piosenka o życiu, którą razem tańczą, ale tylko przez chwilę. Jeden taniec od Łodzi do Helu. Ich utworem jest cisza, która czasem jest straszna, czasem kojąca, a jeszcze innym razem pozwala wybrzmieć lepiej słowom. Delikatność zarysowanej relacji oraz tajemnica, jaką owiane są losy bohaterów sprawia, że jako widzowie dajemy się całkowicie wciągnąć w sytuację. Jednak reżyser pozwala nam dowiadywać się tylko tyle, ile oni sami przed sobą odsłonią. Nie ma w tym filmie łopatologicznych retrospekcji - grę półsłówek prowadzi się aż do końca. Widz zawsze dostaje tylko fragment, tylko tyle ile podejrzy lub podsłucha.
            Kawalerowicz opowiada nam o poszczególnych postaciach, ale nie pozostawia bez komentarza całego społeczeństwa. Bowiem wszyscy w tym filmie mierzą się ze swoim nieszczęściem - miłosnym zawodem, zawodową porażką, niespełnieniem. Ale oprócz personalnych problemów pokazana jest także społeczna trauma, wynikająca z braku zadośćuczynienia po krzywdach jakich społeczeństwo doznało w II wojnie światowej. W 1959 roku ciągle szuka się winnych, stąd taka łatwość w osądzie innych. Kiedy okazuje się, że pociągiem jedzie morderca, wszyscy angażują się w jego złapanie. Ostatecznie dokonuje się na nim samosąd, lincz. Widząc scenę, w której mężczyźni wybiegają z pociągu, by złapać uciekającego, zastanawiam się, czy w dzisiejszym świecie coś takiego mogłoby mieć miejsce? Możliwe... ale raczej mało prawdopodobne. Dlatego tłumaczę sobie to filmowe zdarzenie jako wyraz traumy narodu, który raptem kilkanaście lat wcześniej doświadczał okropieństw wojny. Głęboko ukryte w ludzkich duszach cierpienie, które w wymierzeniu sprawiedliwości złoczyńcy znajduje ujście przeradzając się w agresję. Ale czy to wystarcza, by zapomnieć? Ostatecznie każdy zostaje z tym sam.
            Pociąg dojeżdża na miejsce, drogi bohaterów rozchodzą się, film się kończy. To, co przeżyli, było czymś więcej niż zwykłą podróżą nocnym pociągiem. Dla widza także mogło być, ale subiektywna ocena rządzi światem kultury, zatem o tym nie sposób się wypowiadać. Co ciekawe, scenariusz oparty jest na podstawie własnego przeżycia Kawalerowicza z podróży pociągiem. Kto by pomyślał, że PKP może tak inspirować.

  



czwartek, 30 października 2014

Joanna Merta - Pokój 101


            Wszyscy członkowie portalu społecznościowego jakim jest Facebook niewątpliwie musieli zaobserwować zabawę, która w ostatnim czasie owładnęła ogromną grupę osób, niezależnie od ich wieku i płci. Zadanie polegało na tym, aby wymienić 10 książek, które w jakiś sposób zmieniły twoje życie i jeśli to możliwe, krótko scharakteryzować dlaczego.  Wśród wypisywanych pozycji można było spotkać naprawdę wszystko, od 'Kubusia Puchatka' do 'Encyklopedii medycznej'.  Moją uwagę zwrócił jednak jeden, ciągle powtarzający się tytuł. Był to Rok 1984, Georga Orwella. Zastanowiłam się: dlaczego?
            Książka opisuje antyutopię. Główny bohater żyje w świecie całkowicie opanowanym przez system totalitarny, gdzie człowieka całkowicie odarto z jego indywidualności. Mieszkaniec tej rzeczywistości  jest stale obserwowany, stale okłamywany i nasycany nienawiścią. Władze wprowadzają nawet uproszczony język, tak zwaną 'nowomowę', która na zawsze ma odebrać ludziom zdolność wyrażania pewnych niewygodnych dla Państwa myśli.
            Nasz bohater, Winston Smith, mimo strachu odkrywa w sobie chęć buntu. Razem z poznaną w pracy ukochaną postanawiają odrzucić życie jakiego wymaga władza i po prostu być szczęśliwymi. W pewnym momencie trafiają do konspiracji. Szybko okazuje się jednak, że przed systemem nie ma ucieczki.
            Kiedy moja mama powiedziała mi, że książka wywarła na niej ogromne wrażenie, było to dla mnie oczywiste. Był stan wojenny, rok 1981 i wszystko wskazywało na to, że za trzy lata opisana w książce fantazja może stać się rzeczywistością. Ale teraz, w czasach demokracji i pokoju, kiedy w naszym pokoleniu, ludzi urodzonych w wolnej Polsce, tak naprawdę nie wiemy już co to był komunizm, skąd takie przywiązanie do dzieła Orwella?
            Przeanalizowałam kilka wyjaśnień jakie moi znajomi zawarli w swoich listach książek i zastanowiłam się czemu ta powieść i na mnie zrobiła ogromne wrażenie. Znalazłam jeden wspólny mianownik: fenomen strachu. Pamiętam, że po skończeniu 'Roku 1984' przy każdej okazji pytałam wszystkich napotkanych ludzi znających treść powieści o to, co byłoby w ich pokoju 101. Pokoju, w którym każdy znajdował to, czego bał się najbardziej. Pokoju, który potrafił złamać każdego. Myślę, że dla Orwella takim pokojem była cała stworzona przez niego wizja. Przedstawiony czytelnikowi wykreowany świat był tym, czego pisarz bał się najbardziej.
             Dziś, kiedy zagrożenie totalitarnym systemem wydaje się należeć do przeszłości, za najważniejsze przesłanie książki możemy wziąć to, co dobitnie uświadamia nam autor. Że jesteśmy w pełni zależni od naszego lęku i potrafimy całkowicie dać mu się zdominować. I to nie musi być komunizm. Przecież dzisiaj też każdy z nas ma coś, co znalazłoby się w jego pokoju 101.



piątek, 24 października 2014

Kamila Straszyńska - o języku gęsi słów kilka



            Czasem lepiej, żeby język nie był tak giętki, by powiedział wszystko, co myśli głowa. Może się to nieraz źle skończyć dla mówiącego. Nie należy jednak popadać ze skrajności w skrajność i udawać, że swojego języka się nie ma, więc trzeba używać cudzego. Cudzy język - cudze myśli.   "A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają". Tak, niewątpliwie mają, ale dziwna tendencja pojawia się ostatnio wśród tychże Polaków. Wydaje się, jakby sami zapominali po trosze słowa Mikołaja Reja , bali się tych Słowackiego i z tego wszystkiego brali udział w maskaradzie foreign languages, chociaż jakoś ten look nieswój, a cały melanż okazuje się wybuchowy. Jego eksplozja zubaża nasz słownik, ale i zniekształca kulturę.
            Amerykanizacja Europy to właśnie przede wszystkim wpływ wzorców zza oceanu na tradycję, sztukę i język. Już niedługo sklepy zaroją się od zombie-dyni w stroju kościotrupa, a zaraz potem czekoladowe Mikołaje z Coca-Coli zaśpiewają chórem Last Christmas. W międzyczasie zobaczymy jeszcze sequel prequela tetralogii o końcu świata. Oczywiście nie wszystko, co obce jest negatywne, wybitne dzieła i artyści pojawiają się u nas właśnie dzięki globalnym wpływom, jednak fala kultury amerykańskiej połączona z "wiecznie niedoścignionym" Zachodem, to istne tsunami dla polskich twórców. Jest rzeczą oczywistą, że Polska to nie Hollywood, że tutaj nie ma środków i możliwości na masową produkcję filmową. Nie ma nic dziwnego w tym, że centrum światowej sztuki jest Nowy Jork, a nie Warszawa. I nie ma absolutnie nic złego w tym, że interesujemy się wszystkim co powstaje na świecie, nie tylko naszym podwórkiem. Mój ulubiony film jest produkcji amerykańskiej, a książki to literatura angielska, francuska czy rosyjska. Z drugiej strony polskie dziedzictwo kulturowe jest niewiarygodnie ciekawe, wniosło ogromny wkład w rozwój sztuki światowej, lecz niestety - mało kto o tym wie, bo i mało się o tym mówi. Jednak potwierdza to wiele przykładów. 
            Ostatnio w sieci można było zobaczyć krótką wypowiedź Martina Scorsese, w której chwalił polskie kino (przy okazji Martin Scorsese Presents: Masterpieces of Polish Cinema). Łódzka Szkoła zajmuje drugie miejsce w światowym rankingu szkół filmowych. W teatrze jedną z najważniejszych metod aktorskich jest dziś metoda Grotowskiego. Spektakle Kantora odbiły się szerokim echem, podobnie jak obrazy Beksińskiego. Polska literatura jest tłumaczona na wiele języków i inspiruje twórców na całym świecie. Specyfika polskiej sztuki to przecież element budujący tożsamość narodu. Niestety dzisiejsza polityka kulturalna w Polsce nie sprzyja jej rozwojowi, nikt nie promuje naszego kraju jako bardzo ważnego miejsca na kulturalnej mapie Europy. Z kolei amerykanizacja zaniża wymagania i standardy, powstają kolejne dzieła, które stanowią jedynie żałosne próby naśladownictwa zachodnich produkcji i "trendów". Zdecydowanie nie jest to dobry kierunek. Wszak nie chcemy mówić gęsim językiem. Dlaczego więc zniżamy loty i traktujemy kulturę po macoszemu? Mamy tyle do zaproponowania - czerpmy z tego dziedzictwa, dalej róbmy naszą własną sztukę i równocześnie bądźmy jej odbiorcami. Nie bądźmy wtórni, lecz oryginalni. (Przecież to teraz modne).  

niedziela, 19 października 2014

Joanna Merta - Moja Kartagina


            Wiemy wszyscy, że pierwsze wrażenie jest bardzo istotne, oczywistym więc było, że temat tego tekstu też musi być niezwykle ważny. A trudno o ważniejszą dla mnie rzecz niż Warszawa. Rok temu kolega z Węgier spytał czemu tak chwalę moje miasto i nie chcę uznać wyższości piękniejszego i nie zniszczonego w czasie wojny Krakowa. Bez zastanowienia odpowiedziałam: 'Kraków ma może mury. Ale Warszawa – duszę.' Pozwólcie, że rozwinę.
            Dwa razy znany jest historii przypadek celowego starcia miasta z powierzchni ziemi. Pierwszy sięga II wieku przed Chrystusem. Chodzi oczywiście o Kartaginę. Nie na darmo każde spotkanie rzymskiego senatu kończył Kato Stary stwierdzeniem, że Kartaginę należy zniszczyć. Rzym usunął ją z powierzchni globu, ziemię po niej przeorał i posypał solą, żeby nic więcej na niej nie powstało. Kartagina zginęła trochę z zazdrości o jej sukces, a trochę przez obawę o zagrożenie jakie niosło jej rośnięcie w siłę. I czy dziś, ktoś poza archeologami w Tunezji wie gdzie dokładnie była i jak wyglądała niegdyś tak potężna Kartagina?
            Drugie miasto to Warszawa. Musiała zginąć za karę, że jej mieszkańcy pragnęli wolności, buntowali się wobec okrutnego reżimu i umierali za nią. I stało się. Niemcy postarali się, by nie pozostawić kamienia na kamieniu. A jednak, czy jest jakiś Polak, który nie wie gdzie jest to miasto obrócone w proch zaledwie 70 lat temu? Z każdego kamienia Warszawy, ze wszystkich śladów komunistycznej zabudowy, z każdej rekonstrukcji próbującej wrócić do tego, co było przed wojną w stolicy przebija się siła Warszawy. Siła miasta, które podźwignęło się z ruin, żeby po kilkudziesięciu latach stać się pełnoprawną, wcale nie zacofaną, pełną życia i perspektyw stolicą europejską. Myślę, że  nie pozostała dłużną tym, którzy wierzyli, że warto wybudować ją po raz drugi.
            Urodziłam się tutaj i chociaż nie jestem warszawianką z dziada i pradziada, myślę, że to może nawet sprawiło, że bardziej pokochałam to miasto. Moi rodzice, którzy w stolicy zamieszkali dopiero na studiach przez cały czas mojego dorastania pozostawali pod jej ogromnym urokiem. Byli jednocześnie wdzięczni Warszawie za to, jak ochoczo przyjęła ich w poczet swoich obywateli i zachwyceni tym, jaki ekscytujący, kolorowy świat przed nimi otworzyła. Nie szczędzili więc starań, aby swoim dzieciom pokazać ją od jak najlepszej strony. Od strony jej kultury.
            Pamiętam poranki z ciocią Jadzią w filharmonii i pamiętam lekcje w Zamku Królewskim, gdzie wcielaliśmy się w królewskich skarbników czy nadwornych tkaczy. Pamiętam, że zajmowało mi 7 sekund okrążenie kolumny Zygmunta. Ceną jaką musiałam zapłacić, żeby tata mierzył mi czas, było tylko zapamiętanie, że to tam na górze to był król, który przeniósł stolicę z Krakowa do Warszawy. Tanio, prawda?
            Któregoś dnia, miałam wtedy 15 lat, na moim biurku pojawiła się książka. Gruba, czarna okładka i intrygujący tytuł: „Zły''. To była moja decyzja. Wezmę i przeczytam albo oddam tacie mówiąc, że chyba coś u mnie zostawił. Nie wiem co by ze mną było gdybym wybrała drugą opcję. Pewnie musiałabym żyć bez ulubionej książki.
            'Złego' napisał Leopold Tyrmand, dziennikarz, miłośnik i znawca jazzu, Warszawiak. Nie zdradzając zbyt wiele z fabuły powiem w skrócie, że książka opowiada o życiu powojennej Warszawy, Warszawy lat 50-tych, która powoli już dźwiga się z ruiny. Jak to zwykle w trudnych czasach w mieście panuje chaos i bezprawie. Jednak w zorganizowanej grupie stołecznej łobuzerii ktoś zaczyna siać ferment. Nie wiadomo czy jest to jeden człowiek czy wielu, dość, że na każdym kroku ostro rozprawia się z ulicznymi rzezimieszkami powodując niemało komplikacji. Nic więc dziwnego, że wszyscy postanawiają go szukać. Poszkodowani, policja, prasa.
            Poza wątkiem kryminalnym znajdziemy u Tyrmanda i historię miłości i piękną przyjaźń i bohaterstwo. Pisarz zabiera nas w różne miejsca, przedstawia rozmaitych ludzi, wprowadza w zawiłe intrygi i wprawia w podziw lub przerażenie postacią niewidzialnego 'Złego'. No dobrze, można by powiedzieć, ale w czym doszukiwać się tu arcydzieła? Takie rzeczy potrafi porządny kryminał czy romans z wyższej półki. Nie będę próbować wyjaśnić, co tę książkę odróżnia od wielu powstałych w tym gatunku, skoro pewien dużo mądrzejszy ode mnie człowiek zrobił to już dawno. Przytoczę zatem tylko słowa Gombrowicza: 'Powieść kryminalna, romans brukowy? Ależ tak i gorzej nawet: romans z bruku zrujnowanego, z ruin i rozdołów. A jednak to lśni, tryska, brzmi, śpiewa...'
            Nie zagadką Tyrmand podbija tyle serc. Nie romantycznością. Tylko atmosferą jaka tryska z napisanych przez niego zdań. Autor zrobił coś zupełnie nieprawdopodobnego. Między wierszami 'brukowej' powieści opisał Ducha stolicy. Potrafił sprawić, że czytając 'Złego' w Warszawskim tramwaju nagle cofamy się o 60 lat i czekamy tylko, aż za oknem pokaże się kolejka po mięso tuż obok ruin jakiejś kamienicy. I jesteśmy rozczarowani, że to się nie dzieje. Z każdej strony promienieje radość z bycia mieszkańcem tej ukochanej, poczciwej Warszawy. Po przeczytaniu tej powieści idzie się ulicą i nagle się rozumie. Jak to z tą Czerniakowską. Co z tym placem Zbawiciela. Czemu tak ten Pałac Kultury i MDM. Nagle, z chwili na chwilę, zaczyna się rozumieć Warszawę.
            Mija 70 lat od Powstania Warszawskiego. Nie chciałam poruszać tego wątku, żeby nie popaść w jakże kuszącą dygresję zastanawiania się nad sensem i konsekwencjami i nie obudzić się nagle po skończeniu recenzji „Miasta 44''. Ale wspominam o tym, żeby zaznaczyć, że to jeszcze inna rocznica. 70 lat temu Warszawa nie tylko upadła. 70 lat temu Warszawa powstała.

środa, 15 października 2014

Anna Kozłowska - Czytanie o teatrze


Na początek kilka lektur dla lubiących czytać o teatrze. Poniższe tytuły po latach wciąż uznaję za inspirujące. Z powodu atrakcyjnej osobowości i/lub talentu literackiego zarówno autorów jak i rozmówców. Kolejność raczej spontaniczna.

Tadeusz Nyczek – Alfabet teatru dla analfabetów i zaawansowanych
Dla początkujących, bo lekko, przystępnie i przyjemnie wprowadza w temat dostarczając niezbędnych informacji. Zaawansowanym natomiast sprawi sporo uśmiechu i śmiechu. Bo przymrużenie oka i lekka ironia dodadzą soczystości takim hasłom jak na przykład „szmira”, „bankiet popremierowy” czy „dyrektorowa”…

Konstanty Stanisławski – Moje życie w sztuce
Żeby pracować w teatrze wciąż trzeba się rozwijać. Czytać, oglądać, obserwować, analizować, konfrontować się z innymi artystami, zderzać się, szukać, czyli znów czytać, oglądać… Sztuka jest paliwem dla artysty. I o tym te wyznania Stanisławskiego. Może zainspirują do prowadzenia własnych zapisków?

Agata Tuszyńska – Maria Wisnowska
Pikantny skandal obyczajowy w teatrze XIX wieku. Romans aktorki z rosyjskim oficerem. Polki z zaborcą. Kto kogo zabił? Może romantyczne wspólne samobójstwo? Ale oprócz kryminalnej historii dostajemy barwny dokument teatru tamtej epoki. Koronki, rękawiczki, parasolki, bilety, oklaski… Wszystko w teatralnych oparach minionego czasu.

Zofia Kucówna – Zapach szminki
Nie ma nic bardziej ulotnego niż teatr. I nie ma wrażliwszego pióra, żeby tę ulotność uchwycić. Zofia Kucówna opisała życie wypełnione teatrem. Czytając, przyglądamy się ludziom na scenie i poza nią. Siedzimy trochę w kulisach i trochę w garderobie. Zwyczajnie i nadzwyczajnie. Prozaicznie i poetycko. Lirycznie. I bardzo ciepło.

Zygmunt Hubner – Teatr i polityka
Nic nie starzeje się szybciej niż polityczne felietony, nawet jeśli dotyczą teatru. No chyba, że ich autorem jest reżyser i jeden z najlepszych dyrektorów teatru - Zygmunt Hubner. Wychowałam się na repertuarze warszawskiego teatru Powszechnego za jego dyrekcji. Było ważnie, mądrze i z możliwością przeniesienia tematu na znacznie szersze tło. I tak jest z tymi felietonami.

Isadora Duncan – Moje życie
Życie artystki z artystą łatwe nie jest, ale za to bardzo atrakcyjne. Isadora i Craig. Isadora i poeta. Isadora i scena. Isadora i ruch. Życie artystów z czasu przełomu XIX i XX wypełnione szalonymi pomysłami. Twórczo, ekstrawagancko, eksperymentalnie. Wracamy do źródeł i robimy sztukę tak jak czujemy. Bez wyrachowania i żadnych ograniczeń.

Andrzej Łapicki – Rekwizytornia
Teatralna rupieciarnia dla każdego człowieka teatru jest miejscem szczególnym. Pełna blasku, rozmów, przemyśleń na tematy wszelkie. I takie też są błyskotliwe felietony Andrzeja Łapickiego. Już w 1978 roku przestrzegał: „koledzy, ceńmy swoją prywatność, szanujmy swoją twarz, żeby nie stała się twarzą listu gończego, nie pokazujmy się za często i nie pokazujmy się przy błahych okazjach prywatnie.” I na każdej stronie można sobie coś podkreślić.

Antoni Słonimski – wszystkie recenzje!
Nasycone cudownie iskrzącą ironia. I mistrzowsko kąśliwe jednozdaniowe podsumowania typu: „muzyki i publiczności nie było”. Lub oszczędna w słowach recenzja sztuki „Ćwiartka papieru”: to nie była ćwiartka. To była cała rolka. Cenię Słonimskiego za talent literacki, celne spojrzenie i poczucie humoru.

Andrzej Łapicki – Po pierwsze zachować dystans
Jeden z najbardziej adekwatnych tytułów do zawartości. Z uroczym dystansem do aktorstwa, środowiska, twórczości. Wspaniała rozmowa z błyskotliwym rozmówcą. Czasami lapidarnie, czasami soczyście, zawsze barwnie.

Barbara Osterloff – Pejzaż. Rozmowy z Mają Komorowską
Uskrzydlająca rozmowa o aktorstwie. Z pasją. I dociekliwie. O teatrze, który był i tym, który jest. I co ciekawego, o aktorskich narzędziach. Dla młodych i poszukujących może okazać się ważnym podręcznikiem lub przewodnikiem.

Luigi Pirandello – Sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu autora
Gdzie zaczyna się teatr? W głowie dramaturga? Kim jest dramaturg? Kto tworzy teatr? Jak powstają postacie? Teatr w teatrze? Ile pięter fikcji można zbudować? Co nas dziwi? Czy życie jest teatrem? A może odwrotnie? Czym jest prawda w teatrze? Czytając tego pytania można mnożyć i mnożyć. Szukanie zarówno pytań jak i odpowiedzi prowadzi donikąd, ale za to jakie jest przyjemne…

Antoni Czechow – Mewa
Dotkliwa opowieść o tym, że tworzenie w teatrze łączy się z mnóstwem wątpliwości, niespełnieniami i ciągłą frustracją. I że zarażenie wirusem zaistnienia w teatrze jest nieuleczalne. A młodzieńczy sukces bywa podstępem. I staje się preludium do długotrwałej agonii. Czechow naprawdę doskonale znał się na teatrze.

Maciej Wojtyszko – Krótki zarys męki twórczej
Dla twórców i dla odbiorców lektura obowiązkowa! Bezlitośnie szczerze oraz inspirująco. Niby żartobliwie o wszelkich aspektach twórczych zmagań. Niby, bo natychmiast zdajemy sobie sprawę z powagi sytuacji. Męka twórcza, choć bywa niezwykle rajcująca, wciąż pozostaje męką. No i jednak nade wszystko pozostaje rajcująca!


Powyższe tytuły jako pierwsze zaatakowały moje myślenie o teatrze. Mam nadzieję, że w komentarzach dopiszecie swoje teatralne książki warte czytania 

sobota, 4 października 2014

Nastrajamy na kulturę


Kamerton to przyrząd służący do strojenia instrumentów muzycznych. Natomiast nasz kamerton kulturalny służy do nastrajania młodych ludzi na kulturę. W lawinie informacji i propozycji kulturalnych chcemy wskazywać na te wartościowe. Ważne, mądre i ciekawe. Inspirujące, zmuszające do refleksji, budujące chęć życia i tworzenia.

Współczesne, klasyczne i te niesłusznie zapomniane.

Książki, spektakle, filmy, płyty, obrazy, wystawy i wydarzenia. Oraz ich twórców.

Jeśli skorzystacie z naszych propozycji, musicie przeznaczyć odrobinę więcej czasu na kulturę. Z pewnością będzie to dobry czas!


Kamerton kultury prowadzą:

Anna Kozłowska (redaktor prowadzący) – dyrektor Ogniska Teatralnego „ U Machulskich”, absolwentka wydziału wiedzy o teatrze i psychologii, dziennikarka

Joanna Merta – absolwentka Ogniska Teatralnego „U Machulskich”, obecnie studentka WOT-u warszawskiej Akademii Teatralnej

Kamila Straszyńska – absolwentka Ogniska Teatralnego „U Machulskich”, obecnie studentka WOT-u warszawskiej Akademii Teatralnej